Reklama

Konspiratorka z ulicy Walecznych. Historia Izabelli Horodeckiej

Wywiadowczyni Armii Krajowej, sanitariuszka i łączniczka w Powstaniu Warszawskim, odznaczona Orderem Virtuti Militari. Oto fragment wspomnień niezwykłej kobiety, która rzuciła wyzwanie okupantowi.

Publikacja: 04.09.2025 23:30

Krynica Górska, połowa lat 30. XX w.: Izabella i Zygmunt Horodeccy (w tle widoczna willa Pod Berłem

Krynica Górska, połowa lat 30. XX w.: Izabella i Zygmunt Horodeccy (w tle widoczna willa Pod Berłem przy ulicy Pułaskiego). Izabella Malkiewicz i Zygmunt Horodecki, prokurator, pobrali się 1 stycznia 1932 r. Małżonków rozdzielił na zawsze wybuch wojny we wrześniu 1939 r. Zygmunt po wojnie nie wrócił do Polski, zmarł w Stanach Zjednoczonych w 1996 r.

Foto: Ze zbiorów Huberta Alaborskiego

Z tego artykułu się dowiesz:

  • Jakie były kluczowe etapy życia i działalności Izabelli Horodeckiej?
  • Jak wyglądała sytuacja w warszawskim szpitalu w pierwszych dniach wojny?
  • Jakie wyzwania towarzyszyły ewakuacji sanitariuszki z Warszawy?
  • W jakich okolicznościach Izabella Horodecka ostatni raz widziała się ze swoim mężem?

Z mojego rodzinnego domu wyniosłam silnie rozwinięte poczucie patriotyzmu. W 1937 roku ukończyłam specjalny kurs Czerwonego Krzyża dla sióstr sanitarnych na wypadek wojny i byłam, jak wszystkie moje koleżanki, traktowana jako rezerwa wojenna. Po zajęciach teoretycznych obowiązywała nas sześciotygodniowa praktyka w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie. Praca w szpitalu bardzo mi się podobała. Pozostałam tam aż do połowy lipca 1939, pełniąc już funkcję siostry instrumentariuszki na sali operacyjnej z dużym zadowoleniem własnym i, jak mi mówiono, personelu lekarskiego. Pracę tę pełniłam honorowo.

Drugi maja 1939 był dniem imienin mojego męża – Zygmunta. Przed wojną panował zwyczaj, że solenizant przyjmował życzenia przyjaciół między godziną 17.00 a 19.00, częstując odwiedzających kawą, herbatą, koniakiem, likierami i słodyczami. Był to dzień powszedni. Przypuszczając, że goście mogą się spóźniać, postanowiłam przygotować do jedzenia coś bardziej konkretnego. Wracałam z miasta około godziny 14.00, niosąc dużo zakupionych paczuszek. Na schodach mojego domu spotkałam wspaniałą Cygankę. Takiej Cyganki nigdy przedtem nie widziałam. Była to stara, ale bardzo piękna, elegancka kobieta. Obfitością swoich spódnic zajęła całą szerokość schodów. Piękne, potrójne czarne warkocze, splecione po obu stronach głowy, były podwinięte, tworzyły duże pętle. Chusta na głowie była cała ubrana cekinami. Była to chyba jakaś królowa cygańska czy ktoś w tym rodzaju. Chciała mi powróżyć. Odmówiłam, tłumacząc się brakiem czasu. Ona, niezrażona, powiedziała mi: „Wybierasz się z mężem za granicę, ale ty nigdzie za granicę nie pojedziesz. Będziesz jeździć po kraju nie z mężem, a ze starszym człowiekiem”. Poczułam się nieswojo po tym oświadczeniu. Rzeczywiście, byliśmy z mężem zapisani na wycieczkę statkiem dookoła Europy i nasze nazwiska były już wydrukowane na liście uczestników wysyłanej do zainteresowanych. Wycieczka miała się odbyć w końcu czerwca tego roku. Cyganka chciała mi jeszcze powiedzieć moje imię – zgodziłam się. Imię nie jest popularne, więc zaciekawiona czekałam, czy zgadnie. Męczyła się czas jakiś. Widziałam, że ma trudności. W końcu, niezadowolona z siebie, wychodząc już na ulicę, powiedziała: „Liza czy coś”. Była blisko prawdy, bo mam na imię Iza. Nie trafiła, a ja z satysfakcją zaprzeczyłam.

Czytaj więcej

Obóz Dulag 121 - piekło Warszawy

Minęło kilka dni. O Cygance nie myślałam wcale do chwili, gdy wracający z pracy mąż przyniósł wiadomość, że nie możemy jechać na wycieczkę, bo Ministerstwo Sprawiedliwości, w którym pracował, wydało zakaz opuszczania kraju dla całej magistratury. A jednak Cyganka to przewidziała…

Reklama
Reklama

Depesza mobilizacyjna z Warszawy

Wyjechaliśmy więc w połowie lipca nad morze do Jastrzębiej Góry, skąd 24 sierpnia zostałam wezwana mobilizacyjną depeszą do Warszawy. Zaraz po przyjeździe, w nocy z 24 na 25 sierpnia, telefonowałam do Szpitala Ujazdowskiego, meldując swoje przybycie. Otrzymałam polecenie stawienia się nazajutrz rano w szefostwie sanitariatu tego szpitala. Zostałam przydzielona do XII zespołu chirurgicznego. Zespół chirurgiczny składał się z dwóch lekarzy, dwóch sanitariuszy, dwóch noszowych i dwóch sióstr. Był wyposażony w trzy wielkie skrzynie wspaniałych instrumentów. Według mnie i lekarzy zestaw był za duży, za ciężki i miał niewłaściwie dobrane narzędzia chirurgiczne. Lotny zespół chirurgiczny, przeznaczony do szybkiego poruszania się i wspierania szpitala polowego w momentach pilnego zapotrzebowania na wytrawnych chirurgów, powinien być wyposażony co najwyżej w większą torbę sanitarną z niezbędnymi, uniwersalnymi instrumentami – i to by wystarczyło. Natomiast trzy skrzynie były tak ciężkie, że trudno było ruszyć je z miejsca. Do ich transportu potrzebny był duży ciężarowy samochód. Był to chyba jakiś błąd organizacyjny.

Otrzymałam rozkaz przygotowania się do wyjazdu i stawienia się z walizką 4 września w szpitalu. Gdy się pakowałam, mąż wrócił z sądu. Był wiceprokuratorem Sądu Okręgowego w Warszawie. Zaskoczony koniecznością mojego wyjazdu, chwycił za telefon. Połączył się z siostrą przełożoną Szpitala Ujazdowskiego. Byłam zdziwiona, że ją znał. Od razu zrozumiałam – nie była to ich pierwsza rozmowa. Okazało się, że mój mąż już dawno otrzymał obietnicę siostry przełożonej, iż dopilnuje, aby przydział mobilizacyjny pozostawił mnie na miejscu w Warszawie. Tymczasem stało się inaczej. Na jego prośbę, po dłuższej rozmowie, zostało ustalone, że jeżeli nie można już teraz całkowicie tego zmienić, zostanę przesunięta do innego zespołu chirurgicznego. Jego kierownikiem został doktor Wacław Jastrzębski, wieloletni przyjaciel całej naszej rodziny. Oddanie mnie pod opiekę człowieka starszego o szesnaście lat było w takiej sytuacji jak najbardziej słuszne. Musiałam niezwłocznie pojechać do szefostwa Szpitala Ujazdowskiego. Tam nastąpiła oficjalna zmiana przydziału do XIII zespołu chirurgicznego. Miałam zgłosić się do szpitala, przygotowana do wyjazdu, 4 września. Tymczasem 1 września o godzinie 6.00 rano obudziły mnie syreny alarmowe. Włączyłam radio – wojna!

Już w pierwszym dniu dwie wielkie sale i wszystkie mniejsze pokoje w pawilonie chirurgicznym pełne były rannych

Służba w Szpitalu Ujazdowskim

Mąż postanowił odprowadzić mnie do szpitala. Były duże trudności z dojazdem – nie można było zdobyć taksówki, których normalnie na postoju tuż przed naszym domem było pełno. Ruch na ulicach – szalony. Przesiadając się kilkakrotnie, dojechaliśmy nareszcie do szpitala. Mąż pożegnał mnie przed bramą. W szpitalu zastałam wszystkie zespoły chirurgiczne w pogotowiu. W pierwszym dniu wojny nie było jeszcze żadnej pracy. Pawilon Oddziału Chirurgicznego, w którym pracowałam poprzednio, został przygotowany na przyjęcie rannych, ale nie znalazłam tam żadnej znajomej siostry. Wszystkie były nowe. Nie wiem, dlaczego to tak zostało zorganizowane. Z lekarzy był tylko dawny znajomy, doktor Józef Konarski, który nie został zmobilizowany i pracował jako cywil.

Następnego dnia, już od samego rana, ogłoszono alarm i wszystkie zespoły przydzielono do pracy na chirurgii. Rannych było bardzo dużo. Przywożono ich bezpośrednio z pola walki. Szpital etapowy, którym miał być Szpital Ujazdowski, w jednej chwili stał się szpitalem polowym. Ranni, z byle jak założonymi opatrunkami lub częściej bez nich, zabłoceni, pokrwawieni, układani na noszach, zatłoczyli wszystkie korytarze. Przed salą operacyjną utworzyła się długa kolejka rannych, oczekujących na operację. Wielu umierało. Personel lekarski i pielęgniarski pracował w szalonym tempie, ale zawsze ostrożnie i starannie opatrywał i operował.

Już w pierwszym dniu dwie wielkie sale i wszystkie mniejsze pokoje w pawilonie chirurgicznym pełne były rannych po opatrunkach i ciężkich operacjach. Roboty było moc. Odczuwało się brak pielęgniarek, nawet niewykwalifikowanych. Doktor Konarski zaapelował do nas o wezwanie znajomych kobiet z miasta do pomocy przy rannych. My, wykwalifikowane, byłyśmy bardzo zajęte przy opatrunkach i operacjach. Pamiętam kilka wzruszających scen. Młody chłopak, przyniesiony z ciężko zdruzgotanym udem, już od drzwi wołał: „Doktorzy, leczcie mnie szybko, muszę szybko wracać, bo tam dużo roboty”. Drugi natomiast miał poranioną twarz i oko pokryte skorupą krwi i błota. Po ostrożnym oczyszczeniu rany zobaczyłam, że oko, chwała Bogu, jest całe. Powiedziałam mu, że za takie zranienie trzeba było sprzątnąć co najmniej dwóch Niemców. Ranny uniósł się wtedy na łokciu i zawołał: „Siostro, czterech, czterech załatwiłem, nie tylko dwóch i jeszcze więcej załatwię!”.

Reklama
Reklama

Opatrywałam też ośmiu niemieckich lotników z zestrzelonych samolotów. Byli to dorodni, piękni mężczyźni, postrzelani jak sito. Trudne były te opatrunki. Robiłam je z wielką starannością i uwagą, aby niechcący nie urazić, gdyż jakiś mój nieostrożny ruch mógłby być potraktowany przez rannego jako umyślny. Koleżanki oburzała moja staranność wobec Niemców. Przypomniałam im o złożonej przysiędze, że wszyscy ranni będą przez nas jednakowo traktowani.

Praca przy opatrunkach i operacjach trwała bez przerwy, dzień i noc. Trzeciego września [w dniu imienin Autorki] koło godziny 15.00 wyrwałam się do telefonu, pełna niepokoju co słychać w domu, czy ciągłe naloty i bombardowanie nie spowodowały jakichś strat w rodzinie.

Izabella Horodecka (1908–2010) jako siostra operacyjna w Szpitalu Ujazdowskim. Warszawa, 1939 r.

Izabella Horodecka (1908–2010) jako siostra operacyjna w Szpitalu Ujazdowskim. Warszawa, 1939 r.

Foto: Ze zbiorów Huberta Alaborskiego / Domu Spotkań z Historią

Biuro zleceń, do którego mąż przełączył nasz telefon na czas swojej nieobecności w domu, poinformowało mnie, że moja cała rodzina jest w tej chwili na obiedzie w restauracji przy ulicy Nowy Świat 5, stosunkowo blisko szpitala. Zwolniłam się więc u mojego kierownika i pobiegłam do restauracji.

Miałam, jak wymagał przepis, opaskę Czerwonego Krzyża na ramieniu i maskę przeciwgazową u boku. Gdy weszłam na salę restauracyjną, rozległy się brawa. Nie zwróciłam na nie uwagi. Gdy witałam się z rodziną, Matka moja poleciła mi ukłonić się, bo okazało się, że brawa były dla mnie. Oderwana od krwi, ran, cierpień i śmierci, wśród których przebywałam przez ostatnie 36 godzin, nie mogłam zrozumieć entuzjazmu na widok osoby zaangażowanej w wojnę. Trudno mi było zdobyć się na uśmiech, ale naturalnie, ukłoniłam się. Przy stoliku zastałam moich rodziców, męża i brata męża – pułkownika [Leona Janusza Horodeckiego]. Mąż chciał koniecznie zostać powołany do wojska. Miał kategorię C i prosił o wstawiennictwo w tej sprawie, ale brat zaprotestował stanowczo.

Czytaj więcej

Znaleziono doły śmierci pod Bydgoszczą. Leżą tam ofiary niemieckich zbrodni
Reklama
Reklama

Po krótkiej rozmowie z rodziną i przegryzieniu czegoś, zostałam przez męża odprowadzona do szpitala. Tam wciąż trwała gorąca robota bez snu i odpoczynku. Znowu cała noc na nogach. Pamiętam okropną operację miłego podchorążego Konarzewskiego. Miał przestrzeloną nogę, naruszona była tętnica. Doktor Jastrzębski polecił mocno zabandażować i nie ruszać, bo utworzony samorzutnie czop z krwi spełniał zadanie hamujące. Wieczorem robił obchód komendant Oddziału Chirurgicznego pułkownik K. (nazwiska nie pamiętam). Zdecydował robić operację tej nogi. Asystentami byli doktorzy: Jastrzębski i Konarski, dwaj doskonali chirurdzy. Nieudolność pułkownika K. była szokująca. Gdy tylko ruszył postrzeloną nogę, zaczął się krwotok, a on nie umiał dokonać zwykłego podwiązania tętnicy. Widziałam znad maski wściekłe oczy doktora Jastrzębskiego, który, będąc tylko porucznikiem, nie mógł ostro wystąpić i skrytykować pułkownika. W końcu jakoś się udało. Upływ krwi był jednak duży. Natychmiast, jeszcze na stole operacyjnym, odrzuciwszy tylko do tyłu maskę z twarzy, przystąpiłam do ratowania chorego, podając mu sól fizjologiczną i tak dalej, pomimo że pułkownik chciał, abym się „nie brudziła” i była gotowa do następnej operacji. Kiedy jednak zobaczył, jak wygląda chory, dał mi spokój. Dziwiłam się, że doktor Konarski, nie będąc wojskowym, nie odepchnął nieudolnego pułkownika i sam nie dokończył niepotrzebnie rozpoczętej operacji. Jeszcze następnego dnia ratowaliśmy tego chorego, robiąc mu transfuzję krwi. Przypuszczam, że wszystko skończyło się dobrze, ale już nie mogłam się o tym przekonać. Wkrótce wyjechałam.

Ostatnie spotkanie z mężem

Piątego września wyrwałam się do telefonu. Dowiedziałam się, że mąż jest znów w tej restauracji na Nowym Świecie 5. Pobiegłam tam i jeszcze go zastałam. Było to ostatnie nasze spotkanie. W czasie powrotu do szpitala złapał nas na ulicy nalot. Ja, z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu, mogłam swobodnie poruszać się po mieście, ale mąż mój nie. Schroniliśmy się więc do bramy jakiegoś domu przy Wiejskiej. Usiedliśmy na schodach. Przytuliłam się do jego ramienia, czując, że jest to ważna chwila w moim życiu. Chciałam powiedzieć mu o tym i wyrazić obawę, że wojna może nas rozdzielić. Jeszcze, żeby pamiętał, że jest dla mnie wszystkim na świecie. Niestety, nie zdążyłam. Alarm odwołano, a na mnie czekali ranni, do których musiałam szybko wracać. Było to rzeczywiście pożegnanie na zawsze. Mąż tej samej nocy został ewakuowany razem z Ministerstwem Sprawiedliwości na wschód i po wielu okropnych perypetiach, łagrach, cudem uratowany od śmierci, wyjechał na zawsze z Polski.

Wróciłam znowu do rannych. W wolnych od operacji i opatrunków chwilach przeprowadzałam sterylizację materiałów opatrunkowych. Ten dodatkowy obowiązek spadł na mnie niespodziewanie. Nowe siostry, które zostały przydzielone tu w czasie wojny, nie były obeznane z tymi urządzeniami. Musiałam więc przyjąć obowiązki, które są raczej obowiązkami tak zwanej siostry oddziałowej. Sama się dziwiłam, skąd mam tyle siły. Wiele dni bez snu i prawie bez jedzenia. Koleżanki padały ze zmęczenia i widziałam, jak niektóre spały wprost na kamiennej podłodze na korytarzach. Ja zaś biegałam i pracowałam bez wytchnienia. Przypuszczam, że trzymały mnie nerwy.

Jeden z lekarzy wziął na ramię moją kurtkę i zaraz ją zgubił. Chciałam wrócić po nią dosłownie kilkanaście kroków, ale mi nie pozwolono, „bo Niemcy nas gonią”. Ta bezsensowna głupota doktora Rajszysa.

Siódmego września po południu zespoły chirurgiczne zostały wreszcie zwolnione na odpoczynek. Zostaliśmy zakwaterowani w domku przy kortach tenisowych w parku Agrykola. Zmęczeni byliśmy wszyscy okropnie, więc od razu „buchnęliśmy” się spać. Obudził nas już nad ranem 8 września alarm. Doktor kapitan Ryszard Rajszys wpadł do naszego domku: „Wycofujemy się natychmiast wszyscy na most Poniatowskiego i za Wisłę, bo Niemcy są już w izbie przyjęć”. W izbie przyjęć to jest tuż nad nami, na górze, przy bramie Szpitala Ujazdowskiego? To znaczy – Warszawa zajęta przez Niemców!

Reklama
Reklama

Ewakuacja z Warszawy

Popłoch powstał wielki. Doktor Rajszys przyjechał autem ciężarowym, na które musieliśmy załadować nasze walizki. Niestety, łatwo dawał się ponieść panice (w naszej przyszłej wędrówce nieraz dał tego bardzo liczne dowody). Odprawił więc auto, zanim wszyscy dali swoje bagaże, między innymi ja. Wyskoczyłam na zewnątrz ubrana, zapakowana, z kurtką jesionkową i walizką w ręku. Auta już, niestety, nie było. Biegaliśmy w poświacie wstającego dnia, cicho, w wielkim pośpiechu i ostrożnie. Moją walizkę niósł któryś z lekarzy, drugi wziął na ramię moją kurtkę i zaraz ją zgubił. Chciałam wrócić po nią dosłownie kilkanaście kroków, ale mi nie pozwolono, „bo Niemcy nas gonią”. Ta bezsensowna głupota doktora Rajszysa.

Tak doszliśmy do mostu Poniatowskiego. Tłok tam panował ogromny. Spotkaliśmy już wiele osób z naszego szpitala i innych ludzi wychodzących w panice z Warszawy na sławetny rozkaz pułkownika Umiastowskiego. Na drodze do Mińska Mazowieckiego lekarze wynajęli chłopską furmankę. Załadowaliśmy na nią walizki i jakieś podręczne bagaże, a sami szliśmy obok fury piechotą, od czasu do czasu przysiadając na niej dla krótkiego odpoczynku. W końcu było to 40 kilometrów.

W Mińsku zabawiliśmy krótko, bo cały Szpital Ujazdowski, noszący teraz wojenną nazwę Szpital nr 104, wraz z Centrum Wyszkolenia Sanitarnego ewakuowany z Warszawy pod dowództwem pułkownika doktora Bolesława Szareckiego, znajdował się już w Kałuszynie. Trzeba było szybko do nich dołączyć.

Czytaj więcej

Wielokrotnie oszukał śmierć: życie na krawędzi Aleksandra Stpiczyńskiego

Tam pełno było wozów ciężarowych załadowanych sprzętem szpitalnym, sanitarek, wielkich zarekwirowanych wozów pogrzebowych wypełnionych poduszkami, kocami i tym podobnymi rzeczami. Patrząc na to wszystko, z przerażeniem myślałam o naszych rannych, pozostawionych w Warszawie bez pomocy znajdujących się tu lekarzy i personelu sanitarnego.

Reklama
Reklama

Potem się przekonałam, że z zespołów chirurgicznych tylko nasz okazał się kompletny. W innych natomiast byli tylko sami lekarze, część sanitariuszy i kilka zaledwie sióstr. Był również z nami cały ostatni rok podchorążych z Centrum Wyszkolenia Sanitarnego.

W Kałuszynie poczęstowano mnie kawałkiem kaczki i takie niewypierzone piórko utknęło mi fatalnie w tylnej części krtani. Okropnie mi to dokuczało. Nie mogłam ani niczego się napić, ani nawet rozmawiać. Siedząc w jakimś starym młynie przy rozstawionym tam stole obok doktora Władysława Welmana, zwierzyłam się mu ze swego kłopotu. On, jak to chirurg, nie namyślając się długo, wziął ze stołu czyjąś używaną łyżeczkę do herbaty i z drugiej strony pomagając brudnym palcem, tak utworzonymi „szczypcami” wyciągnął z mego gardła tę ość.

Niebezpieczna tułaczka na wschód

Wkrótce wyruszyliśmy w dalszą drogę, by nocą pójść jak najdalej. Tak rozpoczęła się moja wędrówka po kraju ze „starszym człowiekiem”, przepowiedziana przez Cygankę. Rzeczywiście w tej wędrówce otoczyło mnie opieką dwóch starszych lekarzy: Wacław Jastrzębski i Antoni Orzechowski.

Dzień rozpoczęło straszne bombardowanie zatłoczonych szos i ostrzeliwanie z pikujących samolotów. Po raz pierwszy się z tym zetknęłam. Zjechaliśmy od razu w las i tam przeczekaliśmy do zmroku. Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę i wyjechaliśmy z lasu na szosę. Widok był makabryczny. Poprzewracane wozy, zabite konie i gdzieniegdzie nieżywi ludzie. Byliśmy wstrząśnięci. Trudno było posuwać się naprzód. Nasza kolumna jechała wolno i często poboczami szos. Tak dobrnęliśmy do Łukowa czy Białej Podlaskiej. Tam zgłosił się do mnie aktor Aleksander Węgierko, który rozpoznał we mnie siostrę swojej koleżanki Ireny Malkiewicz i zaoferował mi do dalszej podróży prywatne auto – tatrę. Do auta wsiadł doktor Jastrzębski, drugi lekarz naszego zespołu doktor Marian Klinge, koleżanka Wanda, zawodowa siostra z Łodzi, przydzielona do naszego zespołu, i ja. Reszta lekarzy z zespołów chirurgicznych wsiadła do przydzielonej dla nich sanitarki. Mieliśmy razem jechać do Brześcia nad Bugiem. Zaraz za miastem auto zaplątało się w jakieś zwoje drutów. Musieliśmy się zatrzymać, aby się wyplątać, ale lekarze w sanitarce nie zwrócili na to uwagi i mijając nas, pojechali dalej.

Izabella Horodecka „Konspiratorka z ulicy Walecznych. Wspomnienia z niemieckiej okupacji 1939–1945”.

Izabella Horodecka „Konspiratorka z ulicy Walecznych. Wspomnienia z niemieckiej okupacji 1939–1945”. Fundacja Ośrodka KARTA, Warszawa 2025

Foto: mat. pras.

Reklama
Reklama

Po jakimś czasie ruszyliśmy za nimi. Byliśmy bardzo zmęczeni. Przysnęliśmy wszyscy, nie wyłączając kierowcy, którym był Węgierko. Przypuszczam, że była to tylko chwila, ale obudził mnie straszny wstrząs i huk. Zobaczyłam nad maską samochodu stojącego dęba białego konia. Okazało się, że najechaliśmy na wóz prowadzony przez też śpiącego woźnicę. Dyszel wszedł przez uchylone okno, przebił dach naszego samochodu. Zatrzymaliśmy się. Nikomu, chwała Bogu, nic się nie stało, ale był to naprawdę cud. Mogło się skończyć przecież tragicznie.

Ruszyliśmy zaraz dalej. Przyjechaliśmy do Brześcia jeszcze nocą. Trudno było szukać o tej porze naszej sanitarki, zajechaliśmy więc do hotelu. Dopiero rano odszukaliśmy w twierdzy kolegów. Doktor Jastrzębski rozchorował się i miał wysoką temperaturę. Postanowił zostać w hotelowym łóżku do momentu wyjazdu z Brześcia. Miało to nastąpić około godziny 17.00, już teraz razem ze wszystkimi – sanitarką, bo pan Węgierko zrezygnował z dalszej jazdy z nami. Zostałam przy chorym doktorze Jastrzębskim, czekając na przyjazd sanitarki tak, jak to było umówione. Minęła godzina 17.00, minęła 18.00, zbliżała się 19.00, a sanitarka po nas nie przyjeżdżała. Sami postanowiliśmy więc iść do twierdzy i tam jej szukać. Okazało się, że odjechała bez nas do Kowla. To znowu doktor Rajszys, który jako kapitan został kierownikiem naszych wszystkich zespołów, dał dowód swego nieodpowiedzialnego postępowania.

Musieliśmy więc pojechać pociągiem. Była to ciężka podróż. Wszystkie stacje kolejowe były silnie bombardowane przez niemieckie lotnictwo i w wielu miejscach komunikacja kolejowa była przerwana. Okazało się, że nie można jechać bezpośrednio do Kowla. Podróż dookoła. Doktor Jastrzębski był tak chory, że nie wiedział, co się dzieje. Musiałam sama decydować i przejąć na siebie cały trud podróży. Nad ranem, jadąc pociągiem, usłyszałam, że znajdujemy się w Janowie Poleskim. Momentalnie przypomniałam sobie opowiadanie mojego męża, który był zapalonym myśliwym i wielkim miłośnikiem Polesia, że z Janowa Poleskiego kursuje wąskotorowa kolejka do Kamienia Koszyrskiego, przecinająca Polesie w najciekawszych i najładniejszych miejscach. Upewniwszy się, że kolejka kursuje nadal, wyciągnęłam chorego doktora z wagonu i zajęliśmy miejsce w wagoniku kolejki, która miała zaraz odjechać. W ten sposób mogliśmy skrócić sobie podróż co najmniej o połowę. W Janowie Poleskim było na razie spokojnie. Janów nie zaznał jeszcze nalotów niemieckich. Niestety, za chwilę nadleciał samolot i rozpoczęło się piekło. Maszynista ruszył przed zaplanowanym czasem i w ten sposób wyrwaliśmy się szczęśliwie z ostrzału.

Czytaj więcej

Krystyna Skarbek - szpieg wszech czasów, polski skarb w Londynie

Obawiałam się, jak będzie w Kamieniu Koszyrskim, gdzie czekała nas przesiadka na kolej szerokotorową jadącą do Kowla. Nie wiedziałam, czy ta kolej będzie kursować i czy nie spotkają nas znowu naloty. Tak szczęśliwie się złożyło, że pod osłoną gęstej mgły, która rano pokryła całą okolicę, bez kłopotu dojechaliśmy do Kowla. Tam bez trudu odnaleźliśmy naszych uciekinierów. Z całym Szpitalem nr 104 wędrowaliśmy coraz dalej na wschód. Jazdę odbywaliśmy nocą, w dzień przeczekiwaliśmy w lasach lub w małych wioskach.

Z wyżywieniem było różnie. Czasem otrzymywaliśmy z kuchni szpitalnej skromne posiłki, czasem musieliśmy dawać sobie radę sami. Z tym było coraz trudniej, bo okolice były ogołocone z żywności. Pamiętam postój, kiedy szpital dał nam po łyżce zupy, jako suchy prowiant słoninę i cukier, a trzeba było nakarmić nasze zespoły chirurgiczne – razem 25 osób. (...)

Fragment książki Izabelli Horodeckiej „Konspiratorka z ulicy Walecznych. Wspomnienia z okupacji niemieckiej 1939–1945”, wydanej nakładem Fundacji Ośrodka KARTA. Śródtytuły pochodzą od redakcji. Książkę dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. Projekt współfinansuje Miasto Stołeczne Warszawa. 

Z tego artykułu się dowiesz:

  • Jakie były kluczowe etapy życia i działalności Izabelli Horodeckiej?
  • Jak wyglądała sytuacja w warszawskim szpitalu w pierwszych dniach wojny?
  • Jakie wyzwania towarzyszyły ewakuacji sanitariuszki z Warszawy?
  • W jakich okolicznościach Izabella Horodecka ostatni raz widziała się ze swoim mężem?
Pozostało jeszcze 99% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia
Alessandro Volta, rekordzista w dziedzinie odkryć przyrodniczych
Historia
Pierwsi, którzy odważyli się powiedzieć: „Niepodległość”. Historia KPN
Historia
Kiedy w Japonii „słońce spadło na głowę”
Historia
86. rocznica wybuchu II wojny światowej. Karol Nawrocki domaga się reparacji od Niemiec. Donald Tusk mówi o wygrywaniu bez wojny
Historia
Jak się zaczął i skończył Skype
Reklama
Reklama