Bez wątpienia inicjatorem bombardowania był nowozelandzki generał Bernard Freyberg, czego nigdy nie kwestionował. Jednak wszystko, co 15 lutego 1944 r. faktycznie zdarzyło się nad miasteczkiem Cassino, ma bardzo luźny związek z jego wnioskami, dyspozycjami armii, a nawet rozkazami Sił Powietrznych dzień przed nalotem.
Znany kształt klasztoru powstał w XVI i XVII w., lecz opactwo zapuściło korzenie na Monte Cassino tysiąc lat wcześniej, gdy w 529 r. założył je św. Benedykt. Mimo najazdów, trzęsień ziemi i przebudowy sanktuarium znaczyło więcej niż suma architektury, zbiorów muzealnych i historycznego archiwum. Było nie tylko kapsułą czasu niosącą światło przez średniowiecze, ale zmieniało świat, bo stąd wyszedł choćby Tomasz z Akwinu. Klasztor miał wartość ogólnoludzką, sięgającą poza ramy katolicyzmu, co w 1943 r. rozumiały walczące strony.
Dziedzictwo i troska
Na swój sposób obie armie deklarowały nienaruszalność obiektu, robiąc zarazem wszystko, żeby opactwo trafiło w sam środek piekła. Wbrew taktycznym wnioskom części wojskowych Niemcy wpasowali klasztor w umocnienia Linii Zimowej, choć warunki pozwalały ją cofnąć. Alianci zaś, do końca lekceważąc trzeźwą sugestię Francuzów, by wzgórze po prostu obejść, obłąkańczo je szturmowali.
Czytaj więcej
Po śmierci gen. Władysława Andersa smutek przepełnił Polaków na emigracji, szczególnie jego żołnierzy uratowanych z „nieludzkiej ziemi". Emigracja niepodległościowa żegnała wybitnego dowódcę i mecenasa kultury.
Klasztor symbolizuje cały absurd tej bitwy, która stała się drugim Verdun – wbrew potrzebie, a nawet intencjom walczących. Wszak Monte Cassino nie miało pierwszorzędnej wagi dla żadnej ze stron. Niemcy nie planowali bronić wzgórza do ostatniego żołnierza, kupując czas na rozbudowę pozycji linii Hitlera. Z kolei alianci chcieli jedynie związać maksimum wojsk niemieckich, żeby odciążyć przyczółek w Anzio, w którym pokładali główne nadzieje. Mimo to plany wojny obowiązują najdalej do pierwszego strzału, resztę zaś piszą wypadki.