Klasztor Monte Cassino – historia zagłady

Po blisko ośmiu dekadach wciąż nie ma jasności, kto zdecydował o zniszczeniu klasztoru Monte Cassino.

Publikacja: 11.05.2023 21:00

Klasztor Monte Cassino – zanim 15 lutego 1944 r. został zbombardowany przez alianckie lotnictwo

Klasztor Monte Cassino – zanim 15 lutego 1944 r. został zbombardowany przez alianckie lotnictwo

Foto: NAC

Bez wątpienia inicjatorem bombardowania był nowozelandzki generał Bernard Freyberg, czego nigdy nie kwestionował. Jednak wszystko, co 15 lutego 1944 r. faktycznie zdarzyło się nad miasteczkiem Cassino, ma bardzo luźny związek z jego wnioskami, dyspozycjami armii, a nawet rozkazami Sił Powietrznych dzień przed nalotem.

Znany kształt klasztoru powstał w XVI i XVII w., lecz opactwo zapuściło korzenie na Monte Cassino tysiąc lat wcześniej, gdy w 529 r. założył je św. Benedykt. Mimo najazdów, trzęsień ziemi i przebudowy sanktuarium znaczyło więcej niż suma architektury, zbiorów muzealnych i historycznego archiwum. Było nie tylko kapsułą czasu niosącą światło przez średniowiecze, ale zmieniało świat, bo stąd wyszedł choćby Tomasz z Akwinu. Klasztor miał wartość ogólnoludzką, sięgającą poza ramy katolicyzmu, co w 1943 r. rozumiały walczące strony.

Dziedzictwo i troska

Na swój sposób obie armie deklarowały nienaruszalność obiektu, robiąc zarazem wszystko, żeby opactwo trafiło w sam środek piekła. Wbrew taktycznym wnioskom części wojskowych Niemcy wpasowali klasztor w umocnienia Linii Zimowej, choć warunki pozwalały ją cofnąć. Alianci zaś, do końca lekceważąc trzeźwą sugestię Francuzów, by wzgórze po prostu obejść, obłąkańczo je szturmowali.

Czytaj więcej

Żołnierze generała Andersa

Klasztor symbolizuje cały absurd tej bitwy, która stała się drugim Verdun – wbrew potrzebie, a nawet intencjom walczących. Wszak Monte Cassino nie miało pierwszorzędnej wagi dla żadnej ze stron. Niemcy nie planowali bronić wzgórza do ostatniego żołnierza, kupując czas na rozbudowę pozycji linii Hitlera. Z kolei alianci chcieli jedynie związać maksimum wojsk niemieckich, żeby odciążyć przyczółek w Anzio, w którym pokładali główne nadzieje. Mimo to plany wojny obowiązują najdalej do pierwszego strzału, resztę zaś piszą wypadki.

Albo Niemcy od początku zwietrzyli w klasztorze amunicję propagandową, albo damy wiarę w hitlerowską troskę o dziedzictwo ludzkości. Skądinąd sposobność narzucała się sama: po latach bezprzykładnego barbarzyństwa Luftwaffe we Włoszech to alianci zmieniali w perzynę sędziwe miasta, nie oszczędzając nawet Pompejów.

Kolegium Szefów Sztabów, świadome odpowiedzialności przed opinią publiczną, już w czerwcu 1943 r. zobligowało Eisenhowera do dbałości o historyczną substancję. Zabytki szczególnej rangi, jak muzea i obiekty kultu, chroniła ogólna dyrektywa naczelnego dowódcy, jednak nie bez zastrzeżeń. Rozkaz – w istocie rozsądny – stawiał życie żołnierzy nad wartość jakiejkolwiek budowli i tym samym uchylał wrota swobodnych interpretacji.

Tymczasem Niemcy, choć najbliższe sąsiedztwo najeżyli bunkrami i punktami oporu, ogłosili klasztor strefą zdemilitaryzowaną i neutralną. Powstał nawet pas ochronny, szeroki na 300 m, którego granice dano wytyczyć mnichom. Formalnie wojsko nie miało wstępu za wyznaczoną linię, czego pilnowały posterunki żandarmów. Rzecz jasna gwarancja była iluzoryczna – zwłaszcza że wbrew protestom przeora ledwie 50 m od muru powstał skład amunicji. Niemcy najpewniej żywili nadzieję, że aliancka artyleria oszczędzi klasztor.

Jednak pozory nie stwarzały spodziewanych zysków propagandowych, a tym bardziej kontroli nad sytuacją, co uświadomił wypadek niemieckiego myśliwca roztrzaskanego u stóp opactwa jeszcze przed bitwą. Bez spektakularnych działań to Niemcy ponosili główną odpowiedzialność za klasztor. Dlatego już w październiku 1943 r. wojsko wymusiło ewakuację klasztoru. Wysiłkiem Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring” i spędzonych do pracy Włochów najdalej przed grudniem wywieziono do Spoleto i Rzymu ogrom archiwów, bibliotekę i ruchome zabytki – od sprzętu liturgicznego i relikwiarzy, po stosy bezcennych obrazów Rafaela, Tycjana i Bruegla.

Decyzja zapadła wysoko, gdyż znacznie obciążała nękaną problemami logistycznymi, brakiem paliwa i środków transportu armię. Wyłączenie z działań operacyjnych stu ciężarówek i mnóstwa żołnierzy było sporym wyzwaniem, choć w zamian dyplomatyczna sieć Watykanu mogła pokazać cywilizacyjne standardy Rzeszy. Nieliczni widzą w akcji katolicką troskę marszałka Luftwaffe „Uśmiechniętego Alfreda” Kesselringa z Bawarii, ale to kwestia wiary.

Za skarbami odeszli mnisi i rezydenci klasztoru, a także większość uchodźców z wiosek koło Cassino i samego miasteczka, niebacznie ufnych w nietykalność świętego miejsca. W opustoszałych murach został opat Gregorio Diamare, siedmiu zakonników i nieznana liczba cywilnych uciekinierów, zbyt chorych i słabych, by podjąć trudną wędrówkę. Ci ostatni, a było ich koło 200, zapłacili najwyższą cenę za gwarancje walczących.

Sól w oku

Amerykanie, miesiącami nawykli do widoku Niemców w odwrocie, ruszyli na Monte Cassino poniekąd z rozpędu, zasadniczo bez planu i rozpoznania. Mimo alianckich starań klasztor ucierpiał od artylerii strzelającej stromo nad opactwem do niemieckich pozycji na San Angelo. Pociski uszkodziły arkady wejściowe, a przypadkowy granat zniszczył sklepienie kaplicy i XVII-wieczny fresk Luki Giordano. Dodatkowe spustoszenie robiły bomby lotnicze niecelnie zrzucane na miasteczko pod wzgórzem.

Przez pogodę i błędy dowództwa szturm 36. Teksaskiej Dywizji oraz Marokańczyków skończył się masakrą atakujących żołnierzy, których straty poszły w tysiące. Po 11 lutego 1944 r. zdziesiątkowanych Amerykanów zastąpiły 2. Dywizja Nowozelandzka i dwie indyjskie, bardziej świadome trudności.

Naczelną figurą brytyjskiego zespołu był gen. Bernard Freyberg, dowódca z II Nowozelandzkiego Korpusu, co wieszczyło zgrzyty z szefostwem armii. Częściowo źródłem tarć były wpływy Freyberga – nieproporcjonalne do pełnionej funkcji; dość wspomnieć, że szlify oficerskie w 1914 r. załatwił mu Churchill. Generał usilnie walczył z 8. Armią o samodzielność dywizji, a teraz chciał wykluczyć przyczynę klęski pierwszego szturmu, lecz wpierw musiał ją znaleźć. Na trudności terenu nikt nie miał wpływu. Zamaskowanych pozycji Niemców też Freyberg nie znał, gdy lustrował pozycje wyjściowe. Siłą rzeczy najmocniej rzucał się w oczy złowrogi ogrom klasztoru, wiszący nad głową.

Opactwo ciągle wracało w relacjach Amerykanów, którzy uszli z pogromu. Zdaniem wielu Niemcy morderczą precyzję artylerii zawdzięczali tylko obserwatorom w klasztorze. Prócz tego opowiadano o niemieckich snajperach siejących śmierć z okien, skąd czasem błyskały lornety. Podobno sam Freyberg był ostrzelany przez strzelca wyborowego, gdy oglądał przedpole. Bez względu na wszystko klasztor dewastował psychikę żołnierzy – zwłaszcza gdy był odległy i nietykalny.

Warto wejść w głowę Freyberga, uczestnika rzezi Nowozelandczyków na Gallipoli i piekła Sommy. Znał skutki lekceważenia wroga, a nie zamierzał przejść do historii jako winny nowej masakry. Jego obawy podzielał generał Francis Tuker, dowódca Hindusów. W Neapolu znalazł opis konstrukcji klasztoru opatrzony liczbami. Uznał, że trzymetrowej grubości mury czynią z opactwa twierdzę odporną na artylerię polową.

Rezygnacja z bastionu byłaby z wojskowego punktu widzenia głupotą, o jaką nie podejrzewał Niemców, a gdyby wciąż nie zajęli opactwa, mogli wejść w dowolnym momencie. Harry Dimoline, p.o. dowódcy 4. Dywizji Indyjskiej, niemal odmówił walki przed zbombardowaniem klasztoru.

Wniosek o nalot, złożony generałowi Haroldowi Alexandrowi 12 lutego, wywołał popłoch – decyzja była bardziej polityczna niż militarna, bo obciążona konsekwencjami reakcji Włoch, Watykanu, zwykłych katolików i obrońców zachodniej cywilizacji. Freyberg nie mógł rozstrzygać sprawy tej wagi ani dysponować lotnictwem. Próbowano przenieść odpowiedzialność na wyższy szczebel, ale margines hamletyzowania był wąski – szturm ruszał 17 lutego.

Ocena, czy Niemcy opanowali klasztor, była kluczowa, lecz niemożliwa do weryfikacji. Rzecz osobiście badało trzech generałów wysokiej rangi, odbywając loty zwiadowcze. Wszelako, choć wszyscy widzieli to samo, mieli przeciwne wnioski. Jacob Devers z wojsk lądowych dostrzegł niemieckie mundury i maszty radiowe, Ira Eaker z Naczelnego Dowództwa Sił Powietrznych w regionie wahał się, natomiast Geoffrey Keyes z II Korpusu Amerykańskiego, choć latał nad opactwem aż kilka razy, nie zauważył niczego, a rzekome anteny uznał za zwykłe piorunochrony. Z drugiej strony pojawił się włoski cywil, który zszedł z klasztoru na stronę aliantów, informując o najeżeniu opactwa karabinami maszynowymi. Rzecz jasna, decyzja zależała od aktualnej wiedzy, a nie powojennych danych, przy czym zaufanie do Niemców było, oględnie mówiąc, ograniczone. Ponadto wnikliwa dyskusja była niewykonalna. Lakoniczne opinie miały głębię komunikatów radiotelegraficznych, gdyż niesławnej pamięci gen. Mark W. Clark, dowódca zachodniego odcinka frontu i 5. Armii, bawił pod Anzio, Harold Alexander dowodził grupą armii nad Adriatykiem, a głównodowodzący Wilson siedział w Casercie.

Zagłada

Clark był stanowczo przeciw, a Wilson ostrożny, dlatego decyzję na barki wziął Alexander. Stwierdził, że odpowiedzialność Freyberga uzasadnia prawo wyboru środków i w postanowieniu był wyjątkowo lojalny. Nawet gdy brał cięgi za bombardowanie, nigdy nie wspomniał wniosku podległego dowódcy.

Dalsze protesty uciszył Wilson, gdyż Churchill pieklił się o większą presję na Niemców pod Monte Cassino, żeby odciążyć przyczółek w Anzio, a problemy we Włoszech zniechęcały aliantów do lądowania w Normandii.

Pytany o skalę nalotu, Freyberg żądał 36 średnich bombowców, które łącznie mogły unieść 18 ton bomb, co robi wrażenie. Ale to tylko procent ładunku, który faktycznie zrzucono na klasztor. Potem generał twierdził, że nawet symboliczny atak byłby dla Niemców sygnałem gotowości aliantów na zniszczenie opactwa.

Istotnie, entuzjazm lotnictwa był symboliczny. Siły Powietrzne informowały o braku bombowców – rozdysponowano je na misje w północnych Włoszech i Jugosławii. Jeszcze wieczorem 12 lutego oferowano tylko 12 lekkich myśliwsko-szturmowych mustangów zdolnych unieść półtonowy ładunek – wystarczającą moc do strącenia dachówek i wybicia okien w klasztorze.

Po południu 14 lutego alianci zasypali szczyt śnieżycą ulotek o nadciągającym bombardowaniu, lecz bez daty nalotu. Mimo że opat chciał natychmiast opuścić klasztor, Niemcy wstrzymali go do następnej nocy, aż zorganizują bezpieczną ewakuację.

Tymczasem w dowództwie Sił Powietrznych wybuchła gorączka generująca lawinę decyzji. Od wieczora nagła sekwencja rozkazów odwoływała poprzednie, za każdym razem eskalując siłę ataku. Najpierw lekkie mustangi zastąpiły średnie bombowce, przed północą wzmocnione kolejnymi grupami B-25 Mitchell i B-26 Marauder, a w środku nocy dodano B-17 „Latające Fortece”.

Zadziwiające, bo ze względu na sztywne procedury i planowanie żaden szczebel dowództwa wojsk lądowych nie mógł szybko poderwać ciężkich bombowców. Mogli to zrobić Roosevelt lub Churchill, lecz to mało prawdopodobne. Z niejasnych przyczyn Siły Powietrzne zmieniły wsparcie w samodzielną operację lotnictwa. Rozmiar ataku zaskoczył piechotę, która nie zdążyła opuścić stref zagrożenia.

Około 9.30, nim wybrzmiały poranne modły, nad klasztor nadleciała pierwsza grupa B-17, których posłano aż 142 sztuki; za nimi szło pół setki średnich bombowców B-25 i tyleż B-26. Osiem fal nalotu w kwadransowych odstępach zrzuciło pół tysiąca ton bomb, co stanowi rekord siły bombardowania jednego budynku w całej II wojnie światowej.

Choć siła eksplozji sugerowała całkowite zniszczenia po pierwszej fali, za kłębami wzbitego pyłu klasztor stał nadal. Nawet cały dzień bombardowań nie unicestwił murów i potężnych przyziemi, wciąż sterczących kilkanaście metrów nad gruntem. Nazajutrz znów atakowało je 59 myśliwców szturmowych, ale z podobnym skutkiem.

Jeśli celem akcji była demonstracja skuteczności lotnictwa strategicznego, to okazała się fiaskiem. Tylko co dziesiąta bomba spadła na klasztor, a reszta wzniecała kurz, nie robiąc szkody murom i Niemcom. Nie działał także efekt psychologiczny, bo atak piechoty nastąpił dopiero 17 lutego, gdy spadochroniarze zdążyli się otrząsnąć i przegrupować, a zwłaszcza zająć ruiny zmienione w potężny bastion. Już w pierwszym szturmie część indyjskiej dywizji straciła połowę ludzi.

Jedynymi ofiarami nalotu byli uchodźcy schronieni w klasztorze, a ocaleni cywile – w tym zakonnicy i opat – zeszli ze wzgórza dwie noce później. Gregorio Diamare trafił wprost przed mikrofony propagandy niemieckiej, by wyrazić wdzięczność za pomoc i wzorową postawę sił zbrojnych Rzeszy, których stopa nie postała w klasztorze. Także Kesselring pławił się w obrzydzeniu do hipokryzji aliantów.

Rzeczywiście Siły Powietrzne aliantów miały kiepską passę wizerunkową, bo prawie w tym samym czasie zbombardowały eksterytorialną rezydencję papieską Castel Gandolfo, gdzie zamiast rzekomych Niemców chroniło się tysiące uchodźców. Zginęło pół tysiąca cywilów, w tym ukrywający się Żydzi.

Watykan grzmiał rozgoryczeniem, natomiast Roosevelt poświęcił opactwu konferencję prasową jeszcze tego samego dnia. Churchill zaś zataił sprawę przed parlamentem, gdy relacjonował przebieg kampanii.

Dopiero 20 lat później, gdy odbudowano klasztor, po długim kluczeniu i zmianach narracji amerykański Senat uznał bombardowanie za akt błędny i bezzasadny.

Ruiny klasztoru. Alianci zrzucili na sanktuarium pół tysiąca ton bomb, co stanowi rekord siły bombar

Ruiny klasztoru. Alianci zrzucili na sanktuarium pół tysiąca ton bomb, co stanowi rekord siły bombardowania jednego budynku w trakcie całej II wojny światowej

Leemage/AFP

Opat Monte Cassino Gregorio Diamare przeżył i oddał się w ręce Niemców

Opat Monte Cassino Gregorio Diamare przeżył i oddał się w ręce Niemców

ullstein bild/BE&W

Bez wątpienia inicjatorem bombardowania był nowozelandzki generał Bernard Freyberg, czego nigdy nie kwestionował. Jednak wszystko, co 15 lutego 1944 r. faktycznie zdarzyło się nad miasteczkiem Cassino, ma bardzo luźny związek z jego wnioskami, dyspozycjami armii, a nawet rozkazami Sił Powietrznych dzień przed nalotem.

Znany kształt klasztoru powstał w XVI i XVII w., lecz opactwo zapuściło korzenie na Monte Cassino tysiąc lat wcześniej, gdy w 529 r. założył je św. Benedykt. Mimo najazdów, trzęsień ziemi i przebudowy sanktuarium znaczyło więcej niż suma architektury, zbiorów muzealnych i historycznego archiwum. Było nie tylko kapsułą czasu niosącą światło przez średniowiecze, ale zmieniało świat, bo stąd wyszedł choćby Tomasz z Akwinu. Klasztor miał wartość ogólnoludzką, sięgającą poza ramy katolicyzmu, co w 1943 r. rozumiały walczące strony.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Geneza bitwy pod Wiedniem
Historia
Trwają obchody 44. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych
Historia
Gdzie w Warszawie można jeszcze zobaczyć ślady walk z czasów powstania?
Historia
Pamiętajmy o ofiarach totalitaryzmów. Dziś Europejski Dzień Ofiar Reżimów Totalitarnych
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Historia
Skąd się wziął Front Narodowy? Z najmroczniejszych kart francuskiej historii