Osobiście nie wierzę w bajkę o spontanicznym, ludowładczym zrywie setek tysięcy mieszkańców Tunisu, Kairu i Trypolisu, którzy kierowani „wewnętrznym pragnieniem demokracji" wylegli na centralne place swoich stolic, żeby w żywiołowy i nieprzymuszony sposób demonstrować przeciw tyranii Zina al-Abidina Ben Alego, Muhammada Hosni Mubaraka czy Muammara Kaddafiego.
Trudno uwierzyć, że w krajach, w których relacje władzy ze społeczeństwem tradycyjnie opierają się na stałej inwigilacji obywateli przez służby bezpieczeństwa, dochodzi do autogenicznego zrywu społecznego, wymagającego określonej strategii i z góry opracowanej logistyki działań. Organizacja arabskiej wiosny ludów wskazywała raczej na frakcyjne rozgrywki pomiędzy koteriami w hermetycznych kręgach władzy lub na udział obcych służb wywiadowczych, o czym świadczy przede wszystkim zmienny przebieg rewolucji, która obaliła dyktaturę Hosniego Mubaraka w Egipcie. Podobnie rzecz się miała w Tunezji na początku 2010 r., kiedy tak naprawdę w wyniku odpowiednio pokierowanych demonstracji doprowadzono do ucieczki rzekomo wszechpotężnego prezydenta Ben Alego.
Z punktu widzenia logiki funkcjonowania każdego dobrze zorganizowanego reżimu, w którym władzę centralnie sprawuje jeden człowiek, jeszcze dziwniejsze wydawały się wydarzenia w Kairze. Jaki był właściwy cel polityczny tych zamieszek? Kto wśród elit Egiptu był skłonny uwierzyć, że obalenie Mubaraka przyniesie jakiekolwiek wymierne i odczuwalne zmiany w sytuacji ekonomicznej egipskiego społeczeństwa?
Przedstawiciele egipskiej opozycji doskonale wiedzieli, że każdy następny przywódca, czego dowiodły późniejsze rządy marszałka Muhammada Husajna Tantawiego czy Muhammada Mursiego, stanie wcześniej czy później przed dramatycznym dylematem, jak spłacić 30 mld dolarów zadłużenia zagranicznego i zwiększyć liczbę miejsc pracy w kraju, którego głównymi źródłami dochodu są turystyka, eksport około 30 mln ton ropy naftowej rocznie i eksploatacja Kanału Sueskiego. Każdy następca Mubaraka – obojętne: dyktator czy też fasadowy demokrata – musiał jak najszybciej zabiegać o zagraniczną pomoc finansową, by utrzymać pozorny ład społeczny nad Nilem. Problemem okazało się tylko to, kto i na jakich warunkach udzieli Egiptowi pomocy.
Od 1922 r., kiedy Brytyjczycy formalnie uznali niepodległość Królestwa Egiptu, państwo to było i jest nadal uzależnione od zagranicznej pomocy gospodarczej. Różne stronnictwa polityczne rządzące Egiptem w ciągu ostatnich 89 lat poszukiwały sponsoringu gospodarczego w Londynie, Waszyngtonie, Moskwie, a nawet w Tel Awiwie.