Pytania o arabską wiosnę

Siedem lat temu w krajach arabskich wybuchła niezwykła fala protestów, które obaliły rządy trzech dyktatorów i doprowadziły do nadal trwającej krwawej wojny domowej w Syrii.

Aktualizacja: 15.01.2017 12:07 Publikacja: 12.01.2017 14:35

Libijski despota Muammar Kaddafi został zlinczowany 20 października 2011 r.

Libijski despota Muammar Kaddafi został zlinczowany 20 października 2011 r.

Foto: AFP

Osobiście nie wierzę w bajkę o spontanicznym, ludowładczym zrywie setek tysięcy mieszkańców Tunisu, Kairu i Trypolisu, którzy kierowani „wewnętrznym pragnieniem demokracji" wylegli na centralne place swoich stolic, żeby w żywiołowy i nieprzymuszony sposób demonstrować przeciw tyranii Zina al-Abidina Ben Alego, Muhammada Hosni Mubaraka czy Muammara Kaddafiego.

Trudno uwierzyć, że w krajach, w których relacje władzy ze społeczeństwem tradycyjnie opierają się na stałej inwigilacji obywateli przez służby bezpieczeństwa, dochodzi do autogenicznego zrywu społecznego, wymagającego określonej strategii i z góry opracowanej logistyki działań. Organizacja arabskiej wiosny ludów wskazywała raczej na frakcyjne rozgrywki pomiędzy koteriami w hermetycznych kręgach władzy lub na udział obcych służb wywiadowczych, o czym świadczy przede wszystkim zmienny przebieg rewolucji, która obaliła dyktaturę Hosniego Mubaraka w Egipcie. Podobnie rzecz się miała w Tunezji na początku 2010 r., kiedy tak naprawdę w wyniku odpowiednio pokierowanych demonstracji doprowadzono do ucieczki rzekomo wszechpotężnego prezydenta Ben Alego.

Z punktu widzenia logiki funkcjonowania każdego dobrze zorganizowanego reżimu, w którym władzę centralnie sprawuje jeden człowiek, jeszcze dziwniejsze wydawały się wydarzenia w Kairze. Jaki był właściwy cel polityczny tych zamieszek? Kto wśród elit Egiptu był skłonny uwierzyć, że obalenie Mubaraka przyniesie jakiekolwiek wymierne i odczuwalne zmiany w sytuacji ekonomicznej egipskiego społeczeństwa?

Przedstawiciele egipskiej opozycji doskonale wiedzieli, że każdy następny przywódca, czego dowiodły późniejsze rządy marszałka Muhammada Husajna Tantawiego czy Muhammada Mursiego, stanie wcześniej czy później przed dramatycznym dylematem, jak spłacić 30 mld dolarów zadłużenia zagranicznego i zwiększyć liczbę miejsc pracy w kraju, którego głównymi źródłami dochodu są turystyka, eksport około 30 mln ton ropy naftowej rocznie i eksploatacja Kanału Sueskiego. Każdy następca Mubaraka – obojętne: dyktator czy też fasadowy demokrata – musiał jak najszybciej zabiegać o zagraniczną pomoc finansową, by utrzymać pozorny ład społeczny nad Nilem. Problemem okazało się tylko to, kto i na jakich warunkach udzieli Egiptowi pomocy.

Od 1922 r., kiedy Brytyjczycy formalnie uznali niepodległość Królestwa Egiptu, państwo to było i jest nadal uzależnione od zagranicznej pomocy gospodarczej. Różne stronnictwa polityczne rządzące Egiptem w ciągu ostatnich 89 lat poszukiwały sponsoringu gospodarczego w Londynie, Waszyngtonie, Moskwie, a nawet w Tel Awiwie.

Od czasu porozumień z Camp David (1978) największe kwoty płynęły do Egiptu z Waszyngtonu. Tylko w 2007 r. rząd egipski otrzymał pomoc w wysokości 477 mln dolarów. Ta kwota stanowiła jednak kroplę w morzu potrzeb (na każdego obywatela przypadało około 6 dolarów z amerykańskiej pomocy). Oficjalnie bezrobocie w Egipcie wynosiło ok. 2,6 mln osób. W rzeczywistości liczba bezrobotnych przekraczała 8 mln. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że wierny sługa Waszyngtonu prezydent Mubarak zaczął rozglądać się za nowym ośrodkiem, który mógłby prężnie inwestować nad Nilem.

Czy Waszyngton bał się chińskiej obecności w Afryce Północnej?

Od początku XXI wieku stosunki egipsko-chińskie zaczęły spędzać sen z oczu kolejnym gospodarzom Białego Domu. Zapoczątkowane 16 lat temu chińskie inwestycje na Czarnym Lądzie zaczęły pod koniec 2010 r. przynosić wymierne korzyści w postaci wzrostu gospodarczego na poziomie około 6 proc. rocznie.

Chińscy inwestorzy nie nudzili swoim gospodarzom o demokracji i nie uzależniali dalszego napływu kapitału od przestrzegania praw człowieka przez lokalne reżimy. Dla mieszkańców Angoli, Nigerii czy Erytrei liczył się jedynie fakt, że blisko 700 chińskich kompanii wybudowało swoje zakłady w ich krajach, co spowodowało, że chińsko-afrykańskie obroty rosły o 50–60 proc. rocznie, osiągając wartość 18,5 mld dolarów pod koniec pierwszej dekady tego stulecia. Od 2001 r. strumień chińskich inwestycji zamienił się w rwącą rzekę. W ciągu zaledwie 10 miesięcy 2005 r. obroty handlowe między Chinami a krajami afrykańskimi wzrosły o 39 proc., przekraczając 32,17 mld dolarów – więcej niż przez całą wcześniejszą dekadę wyniosły obroty z Europą Zachodnią.

Wielu polityków egipskich obawiało się, że fala chińskich inwestycji pominie drugie najbogatsze państwo Afryki, politycznie uzależnione w czasach rządów Mubaraka od Waszyngtonu. Hosni Mubarak i jego osobiste zobowiązania wobec Amerykanów oraz Izraela mogły stanowić przeszkodę dla wpuszczenia chińskiego kapitału pod piramidy. Pod naciskiem zwolenników współpracy z Chinami egipski prezydent rozpoczął ryzykowną grę na dwa fronty.

Coraz częstsze spotkania afrykańskich polityków z chińskimi przywódcami w ramach Chińsko-Afrykańskiego Forum Współpracy (FOCAC) zaczęły wzbudzać zaniepokojenie w Waszyngtonie i kilku europejskich stolicach. Można sobie jedynie wyobrazić stan pogotowia zachodnich służb wywiadowczych w czasie dwudniowych obrad FOCAC 8 i 9 listopada 2009 r. w Szarm el-Szejk. Chińczycy nie stawiali żadnych warunków w związku z planowanymi inwestycjami w Afryce. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem zgodzili się na podwojenie specjalnej pożyczki dla państw regionu, która wstępnie była ustalona na 5 mld dolarów. Bez żadnego problemu zobowiązali się do przekazania 1 mld dolarów pożyczki rozwojowej dla małych i średnich przedsiębiorstw. Oprócz tego chiński premier Wen Jiabao zapewnił przywódców 49 krajów afrykańskich, że wkrótce przyjedzie tam kilka tysięcy specjalistów z różnych dziedzin nauki – od agrokultury po genetykę. Chińczycy obiecali ekspresowo wybudować 30 olbrzymich i świetnie wyposażonych szpitali przeznaczonych do walki z malarią oraz przeszkolić 3 tys. lekarzy i pielęgniarek. Afrykańscy oficjele wyjeżdżali z Szarm el-Szejk oszołomieni chińską hojnością.

W maju 2010 r. egipski minister ds. inwestycji Mahmoud Mohieldin ogłosił, że Egipt szeroko otwiera drzwi dla chińskiego kapitału, który otrzyma wszystkie możliwe ułatwienia formalnoprawne. W zamian Chińczycy zapowiedzieli 135 projektów inwestycyjnych w przemysłowej strefie prowincji Ismailia. Ich łączna wartość wynosiła ok. 750 mln dolarów i była niemal dwukrotnie większa od oficjalnej rocznej pomocy USA dla Egiptu. Minister Mohieldin podkreślił jednocześnie, że w 2009 r. obroty chińsko-egipskie przekroczyły 9 mld dolarów. Amerykanie mogli się czuć zaniepokojeni. Na Bliskim Wschodzie przyjacielem jest ten, kto płaci więcej.

Jak uzasadnić darowiznę?

W maju 2010 r. rzecznik Białego Domu ogłosił, że prezydent Barack Obama zwróci się do Kongresu USA o wyasygnowanie 205 mln dolarów na specjalną pożyczkę dla Izraela w celu budowy antyrakietowego systemu Iron Dome (Żelazna Kopuła). W rzeczywistości projekt ten był nieporównanie droższy i jego koszt miał być w całości pokryty z kieszeni amerykańskiego podatnika. W lipcu podczas spotkania w Instytucie Brookingsa w Waszyngtonie zastępca sekretarza stanu USA Andrew Shapiro oświadczył, że Stany Zjednoczone przekażą Izraelowi w 2010 r. darowiznę o łącznej wartości 2,775 mld dolarów. Dodał, że będzie to „największa darowizna tego rodzaju w historii USA".

W amerykańskiej prasie drugiego obiegu zawrzało. Wielu konserwatywnych publicystów pytało, na jakiej podstawie rząd Baracka Obamy podejmuje decyzję o tak wysokim datku dla obcego państwa w czasie kryzysu finansowego. Niektórzy zadawali pytanie, czy nie prościej byłoby wyrazić zgodę na zbombardowanie przez izraelskie lotnictwo ośrodków nuklearnych w Iranie, niż wydawać tak olbrzymią kwotę na rozwój badań nad niepewnym systemem antyrakietowym. Żadna próba odpowiedzi nie uzasadniała wyjęcia z kieszeni podatnika takiej sumy i przekazania jej siłom zbrojnym obcego państwa.

Medialne uzasadnienie budowy Żelaznej Kopuły przyniosły dopiero zamieszki w Tunezji, Egipcie i Jordanii. Ciekawe, że gdy europejskie i amerykańskie stacje telewizyjne upajały się zwycięstwem „rewolucji kairskiej", prasa izraelska pragmatycznie zwracała uwagę, że poprawne stosunki na linii Kair – Tel Awiw mogą runąć wraz z dymisją Mubaraka. Analitycy i tzw. eksperci zaczęli wskazywać na zagrożenie, jakie niesie dla Izraela niestabilność w krajach arabskich. Teraz Waszyngton miał już wytłumaczenie dla swojej darowizny – chaos na ulicach Kairu uzasadniał konieczność dozbrojenia „jedynej demokracji" na Bliskim Wschodzie.

Czy Obama wydał wyrok na Mubaraka?

Konia z rzędem temu, kto wie, jakie było prawdziwe stanowisko Waszyngtonu wobec rewolucji w Egipcie pod koniec stycznia 2011 r. Ale już 4 lutego, kiedy wszystko wskazywało na to, że Mubarak nie panuje nad sytuacją, telewizja Al-Dżazira nagłośniła wiadomość, że prezydent Obama nie zamierza dalej wspierać finansowo ani politycznie egipskiego reżimu. Reakcja protestujących na kairskim placu Tahrir była dokładnie odwrotna od oczekiwanej w Białym Domu. Zamiast radości z oświadczenia Obamy i powtórki scen z marca 2001 r., kiedy w Bagdadzie kopano obalony pomnik Saddama Husajna, młodzi Egipcjanie pokazywali do kamer zagranicznych ekip telewizyjnych wulgarne gesty i niedwuznacznie wyrażali się o amerykańskim przywódcy.

Musiało to szybko ostudzić zapał Obamy do pozbycia się Mubaraka, ponieważ już następnego dnia Frank Wisner, specjalny wysłannik amerykańskiego prezydenta w Egipcie, oświadczył uczestnikom Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, że Hosni Mubarak powinien jednak pozostać prezydentem Egiptu. Żaden z dziennikarzy wygłaszających androny o egalitarnym charakterze „rewolucji egipskiej" nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że o przyszłości egipskiego prezydenta może zdecydować wypowiedź urzędnika średniego szczebla. Widocznie widok Arabów wołających do kamer: „Sami wybierzemy nowego prezydenta, byle Ameryka i cały Zachód nie chciały narzucać nam kolejnego", ostudził zachwyt zachodnich demokratów nad egipską wiosną ludów.

Sam Mubarak miał wyraźne kłopoty z interpretacją stanowiska Białego Domu, skoro wieczorem 10 lutego zapowiedział utrzymanie władzy aż do wrześniowych wyborów, a już dzień później pod wpływem jakiegoś innego impulsu przesłał swoją dymisję z Szarm el-Szejk do Kairu.

Przez cały tydzień Waszyngton znakomicie budował dramaturgię wyczekiwania. Obama niczym Cezar, który jednym ruchem dłoni ma zdecydować o politycznym losie namiestnika swojej prowincji, ostatecznie wskazał kciukiem w dół 11 lutego. Hosni Mubarak, jeden z najwierniejszych wasali Waszyngtonu, podobnie jak Muhammad Reza Pahlawi czy Rafael Leonidas Molina, zapłacił za próbę uzyskania niezależności. Zapewne decyzja o zakończeniu jego kariery została podjęta w Białym Domu już kilka miesięcy wcześniej. Rewolucja nie była powodem, ale jedynie środkiem do wymiany wasala.

Kto naprawdę obalił Kaddafiego?

Waszyngton nie zamierzał zasypiać gruszek w popiele. Przewrót w Algierii i Egipcie stał się okazją do pozbycia się libijskiego satrapy Muammara Kaddafiego, którego Ronald Reagan nazywał „wściekłym psem Bliskiego Wschodu". Rewolucja libijska, zakończona linczem na pułkowniku Kaddafim, została odebrana na świecie jako początek nowej, wolnej ery w dziejach Libii. Czy jednak rzeczywiście tak się stało? Zginął ekscentryczny, narcystyczny i egocentryczny despota, ale u władzy pozostali niemal wszyscy jego dawni polityczni powiernicy, którzy zaledwie kilka miesięcy później rozpoczęli krwawą walkę o schedę po swoim mentorze.

Zachodnia opinia publiczna przyjęła z zadowoleniem wieść o śmierci człowieka odpowiedzialnego za organizację zamachu na samolot linii Pan American World Airways nad Lockerbie w Szkocji 21 grudnia 1988 r. Bezwzględny dyktator i oprawca poniósł zasłużoną karę. Zginął tak jak setki jego ofiar – bez procesu, bez obrońcy, bez żadnych praw jako istota ludzka. Ale co Libii i światu przyniosło jego haniebne odejście? Wielu zachodnich polityków miało silnego kaca moralnego po śmierci Kaddafiego. Europejczycy powinni zawsze pamiętać o wylewnym serwilizmie prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego, premiera Włoch Silvio Berlusconiego czy premiera Wielkiej Brytanii Tony'ego Blaira wobec człowieka, który obiecywał zatopić nasz kontynent w jego własnej krwi.

„To niezwykłe, jak można kłamać, przyznając sobie rację" – napisał kiedyś Jean-Paul Sartre. Jeszcze bardziej niezwykłe jest to, jak można przypisywać sobie zasługi, z którymi nie ma się nic wspólnego. Taką arogancją popisała się amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton, która w milczeniu i bez skrupułów przypisała sobie wszelkie zasługi w przywróceniu „wolności" w Afryce Północnej. Tak naprawdę konia z rzędem temu, kto umie dzisiaj zdefiniować polityczną proweniencję środowiska, które dokonało zamachu stanu w Libii jesienią 2011 r.

Siły rebelianckie, które wypowiedziały posłuszeństwo Kaddafiemu, miały przecież od samego początku rewolty świetnie zorganizowane zaplecze logistyczne. Działania regularnych jednostek bojowych, nazywanych w zachodniej prasie „siłami powstańczymi", były koordynowane, zaplanowane i pokierowane ze strategiczną precyzją. Także początkowe komunikaty sił NATO uczestniczących w operacjach „Odyssey Dawn", „Ellamy", „Harmattan", „Mobile" i „Unified Protector" potwierdzały, że wywiad NATO nie potrafił odróżnić sił powstańczych od armii rządowej wiernej Kaddafiemu. Oznaczać to mogło, że tzw. rewolucja libijska była w rzeczywistości zwykłym coup d'état.

Po początkowym przypisywaniu sobie wszelkich zasług w obaleniu Kaddafiego Hillary Clinton powoli zaczęła się wypierać, że namówiła prezydenta Stanów Zjednoczonych do militarnego wsparcia zamachu stanu przeprowadzonego przez jedną z libijskich frakcji dworskich. Dopiero jakiś czas po śmierci Kaddafiego zrozumiała, że nie należy utożsamiać się z rebeliantami, których działania nosiły wszelkie znamiona ludobójstwa. Większość z 30 tys. Libijczyków zabitych w 2011 r. stanowili niewinni cywile. Amerykanie obawiali się też, że jeżeli przyznają się do zainicjowania przewrotów przeciw Ben Alemu, Mubarakowi czy Kaddafiemu, stracą wszelką wiarygodność w oczach innych dyktatorów na świecie.

Poza kwestią wizerunkową Waszyngton nie miał podstaw do wspierania libijskiego przewrotu. Nawet ONZ miała wątpliwości, jak należy traktować sytuację w Libii. Zakazująca lotów na Libią rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1973 nie została uchwalona jednogłośnie. Od głosu wstrzymało się pięć państw: Brazylia, Indie, Chiny, Rosja i Niemcy. Kraje te miały wiele wątpliwości, ale najważniejsza była chyba kwestia zapisu o ochronie ludności cywilnej. Rezolucja przewidywała, że wszelkie ataki sił zbrojnych na ludność cywilną mogą stanowić zbrodnię przeciw ludzkości, czyli rażące naruszenie dowolnego punktu Karty Praw Narodów ONZ oraz przepisów zawartych w kodeksie zbrodni przeciw ludzkości. Dlatego upoważniała do użycia wszelkich środków niezbędnych do ochrony ludności cywilnej.

Ale już pod koniec maja 2011 r. specjalna komisja śledcza utworzona przez Radę Praw Człowieka ONZ przedstawiła dowody wskazujące, że w Libii doszło do „serii poważnych naruszeń praw człowieka i międzynarodowego prawa humanitarnego", i to nie tylko przez stronę rządową. Jak podkreślili członkowie komisji: „Zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych dopuściły się siły rządowe; również ze strony sił opozycyjnych doszło do kilku działań uznanych za zbrodnie wojenne". Jeżeli więc działania opozycji były wspierane przez Waszyngton, to także sekretarz stanu USA ponosiła pośrednią odpowiedzialność za te zbrodnie.

Mimo że raport Rady Bezpieczeństwa ONZ wyraźnie oskarżał rebeliantów o zbrodnie wojenne, prasa zachodnia rozpisywała się wyłącznie o zbrodniczych formacjach wiernych Kaddafiemu, które bez miłosierdzia dziesiątkowały ludność cywilną. Gwałty, grabieże mienia i egzekucje na zwolennikach Kaddafiego zostały praktycznie przemilczane. W Europie i Ameryce Północnej nikt nie zwrócił uwagi na wypowiedź prokuratora Międzynarodowego Trybunału Karnego Luisa Moreno-Ocampo, który już na początku czerwca 2011 r. alarmował, że w Libii giną tysiące niewinnych ludzi, zabijanych zarówno przez siły rządowe, jak i powstańcze.

Komu zależy na libijskiej ropie?

Muammar Kaddafi w pełni zasłużył na potępienie. Nie można mu jednak odmówić ogromnego zmysłu organizacyjnego. Przez pierwsze 30 lat rządów umiejętnie budował system oparty na jego osobistym wizerunku i autorytecie. To on w pełni ukształtował dzisiejszą klasę polityczną Libii. Jego wizja państwa przyczyniła się do powstania dziwnego ustroju, w którym nie było swobód politycznych, ale istniał względny dostatek materialny i wolność religijna.

Cudzoziemcy odwiedzający Libię w czasach Kaddafiego byli zdumieni rozwiniętą polityką socjalną państwa, w którym nie występowały tak charakterystyczne dla reszty Afryki zjawiska, jak bezrobocie, powszechne ubóstwo czy głód. Pod twardymi rządami przywódcy rewolucji 1 września Libijczycy żyli stosunkowo dostatnio. Wysokie wydatki socjalne były pokrywane z dochodów ze sprzedaży ropy naftowej. Jeszcze rok przed śmiercią Kaddafiego Libia produkowała dziennie 1,7 mln baryłek ropy. Oznaczało to, że każdego dnia do budżetu państwa wpływało średnio 130 mln dolarów, które w znacznym stopniu przeznaczano na pomoc społeczną.

Cena 1 litra benzyny w Libii nie przekraczała w ostatnich latach wartości 13 centów amerykańskich. Opłaty za energię elektryczną dla ludności należały do najniższych na świecie. W 1977 r. Kaddafi wprowadził złożony program ubezpieczeń społecznych. Libijczycy mieli dostęp do taniej żywności, edukacji i darmowej opieki lekarskiej na wysokim poziomie. Ceny mieszkań i domów socjalnych były niemal symboliczne. Każda kobieta, która decydowała się na kolejne dziecko, otrzymywała wysokie zapomogi od państwa. Należy zresztą podkreślić, że do 2011 r. kobiety libijskie cieszyły się największymi prawami i przywilejami obywatelskimi w całym świecie muzułmańskim. Śmierć Kaddafiego położyła kres libijskiej polityce socjalnej. Trwająca od 2011 r. wojna domowa spowodowała w ciągu pięciu lat spadek wydobycia ropy naftowej o 20 proc. i utratę 86 mld dolarów z eksportu.

Skoro Libia była krajem dostatku socjalnego, to co spowodowało tak piekielny wybuch nienawiści do dyktatora? Bez wątpienia Libijczycy najbardziej odczuwali cenzurę polityczną. Zdjęcia Kaddafiego z ostatnich lat wskazują, że dyktator mógł być uzależniony od silnych środków halucynogennych. Wśród klasy politycznej narastała niechęć do jego kabotyńskich zachowań w czasie wizyt zagranicznych.

Czy rewolucja była więc dziełem wszystkich Libijczyków? Doniesienia o egzekucjach ulicznych dokonywanych przez rebeliantów świadczą, że władzę w Libii przejęła frakcja, która dokonała klasycznego zamachu dworskiego. Świadczy o tym także fakt, że Muammar Kaddafi nie został postawiony przed sądem. Jego następcą został Mustafa Muhammad Abd ad-Dżalil, który jako były sędzia i minister sprawiedliwości Libii ponosił pełną odpowiedzialność za terror policyjny i bezprawie w Libijskiej Dżamahirijji. Kryjący się za atrapą powstania ludowego faktyczni przywódcy przewrotu zdawali sobie sprawę, że postawienie Kaddafiego przed sądem groziłoby kompromitacją ich środowiska. Były dyktator zacząłby sypać, przedstawiając prawdziwy obraz skorumpowanej klasy politycznej. Każdy, kto w czasach rządów Kaddafiego zrobił karierę w Libii, miał dużo grzechów na sumieniu. Trudno się więc dziwić, że dyktator musiał zostać „sprzątnięty" przed procesem.

Zresztą libijskich polityków zachęciła do tego sama sekretarz stanu USA, która oświadczyła bez ogródek, że „Kaddafi winien być zabity lub złapany". Szkoda, że dwa lata wcześniej nie doradziła prezydentowi Obamie, aby 9 lipca 2009 r. nie witał się tak serdecznie z Kaddafim na spotkaniu G8 we włoskim miasteczku L'Aquila. Wówczas pułkownik Kaddafi występował jako prezydent Unii Afrykańskiej i był traktowany z honorami daleko przekraczającymi zwykłą kurtuazję w świecie polityki.

„Historia to uzgodniony zestaw kłamstw" – mawiał Bonaparte. Jest on szczególnie łatwy do ułożenia w przypadku tak chaotycznych wydarzeń jak te w Libii. Jedno jest jednak pewne – udział sekretarz Hillary Clinton w obaleniu dyktatury pułkownika Kaddafiego był dokładnie taki sam jak wkład generała Charles'a de Gaulle'a w wyzwolenie Paryża w 1944 r.

Osobiście nie wierzę w bajkę o spontanicznym, ludowładczym zrywie setek tysięcy mieszkańców Tunisu, Kairu i Trypolisu, którzy kierowani „wewnętrznym pragnieniem demokracji" wylegli na centralne place swoich stolic, żeby w żywiołowy i nieprzymuszony sposób demonstrować przeciw tyranii Zina al-Abidina Ben Alego, Muhammada Hosni Mubaraka czy Muammara Kaddafiego.

Trudno uwierzyć, że w krajach, w których relacje władzy ze społeczeństwem tradycyjnie opierają się na stałej inwigilacji obywateli przez służby bezpieczeństwa, dochodzi do autogenicznego zrywu społecznego, wymagającego określonej strategii i z góry opracowanej logistyki działań. Organizacja arabskiej wiosny ludów wskazywała raczej na frakcyjne rozgrywki pomiędzy koteriami w hermetycznych kręgach władzy lub na udział obcych służb wywiadowczych, o czym świadczy przede wszystkim zmienny przebieg rewolucji, która obaliła dyktaturę Hosniego Mubaraka w Egipcie. Podobnie rzecz się miała w Tunezji na początku 2010 r., kiedy tak naprawdę w wyniku odpowiednio pokierowanych demonstracji doprowadzono do ucieczki rzekomo wszechpotężnego prezydenta Ben Alego.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO