9 października 1967 roku w La Higuera w Boliwii został zastrzelony schwytany poprzedniego dnia przez żołnierzy argentyński rewolucjonista Ernesto „Che” Guevara. W rocznicę tego wydarzenia przypominamy tekst z 28 września 2017 roku.
Siódmego dnia wyprawy załoga „Granmy” ma już serdecznie dość. Wszystkiego i wszystkich – rozpadającego się jachtu, wzburzonego morza, rewolucji i siebie nawzajem. Większość kubańskich rewolucjonistów in spe szczerze zazdrości tym, którzy nie zmieścili się na statek w małym meksykańskim porcie Pozo Rico nieopodal Tuxpan 25 listopada o wpół do drugiej nad ranem. Wówczas jednak sytuacja jest zgoła inna. To 50 guerilleros, którzy zostali na brzegu, tęsknie spogląda na znikający w ciemnościach karaibskiej nocy jacht, a po wodach Zatoki Meksykańskiej niosą się słowa kubańskiego hymnu narodowego. Ta nieco pompatyczna i podniosła atmosfera nie trwa długo, bo już następnego dnia zrywa się sztorm, który nie odpuszcza przez kolejne dni, jak gdyby natura sprzymierzyła się z reżimem Batisty i postanowiła zdławić rewolucję w zarodku.
Uczestnicy rejsu cały czas walczą z chorobą morską albo łatają statek i podejmują heroiczne próby utrzymania go na wodzie. Jego nazwa („granma” znaczy babcia) nie jest przypadkowa, jacht jest stary i lata świetności ma dawno za sobą. Z każdą godziną podróży łajba wygląda coraz gorzej i wszystko wskazuje na to, że zatonie, zanim dopłynie do celu. Po drodze psuje się jeden z silników, a po pięciu dniach kończą się zapasy żywności i wody. Na dodatek „Granma” jest znacznie przeciążona. Jacht ma 21 metrów długości, 5 metrów szerokości i napęd w postaci dwóch sześciocylindrowych silników wysokoprężnych o mocy 250 KM. Teoretycznie może pomieścić 20-osobową załogę wraz z małym bagażem, tymczasem przywódcy Ruchu 26 Lipca (zwanego w skrócie M-26), z Fidelem Castro na czele, upakowali na nim 82 ludzi oraz zapasy żywności, broni i amunicji. „Babcia” ma jednak niewiarygodną wolę życia. Smagana wichrem, nieustannie zalewana wzburzonymi falami, przy akompaniamencie ryku dławiących się wodą silników w jakiś cudowny sposób wciąż płynie w stronę kubańskiego wybrzeża.
Początkowo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że pierwszy rozdział kubańskiej rewolucji będzie zarazem jej rozdziałem ostatnim. Jednak Fidel Castro i jego współtowarzysze mają niewiarygodne szczęście. W końcu udręczona „Babcia” wyrzuca ich na brzeg Kuby. Castro zdaje sobie sprawę, że są mocno spóźnieni. Pierwotny plan był bowiem taki: 82 uzbrojonych ludzi z „Granmy” ląduje w nocy 30 listopada 1956 r. w pobliżu miejscowości Niquero w prowincji Oriente na południu Kuby. Tam ma ich oczekiwać chłopski rewolucjonista Crescencio Perez z setką ludzi i podwodami. Kolejny cel to miasto Manzanillo i miejscowy garnizon, gdzie rewolucjoniści spodziewają się zdobyć broń i amunicję. Cała akcja ma być skoordynowana z powstaniem zbrojnym, które w Santiago de Cuba i kilku innych miejscowościach prowincji Oriente mają wywołać zwolennicy M-26 dowodzeni przez Franka Paísa i Pepito Teya.
Tylko ostatni punkt tego planu zostanie zrealizowany. 30 listopada powstańcy atakują rządowe garnizony, odnosząc ograniczone sukcesy. Następnie okopują się na swoich pozycjach i czekają na posiłki, które ma przyprowadzić Castro. Ten jednak się spóźnia. Kiedy w nocy z 1 na 2 grudnia po przebyciu 1235 mil morskich zmaltretowana „Granma” utyka na mieliźnie u wybrzeży Kuby, powstanie już dogorywa. Giną jego przywódcy, jedynie Frankowi Paísowi udaje się uciec.