Wygnali nas z naszego ładnego domku. Pożegnałem się z moim czarodziejskim ogrodem, z kozą i z psem. Zamieszkaliśmy na ulicy Szerokiej, bardzo blisko małej synagogi. Dzisiaj mieści się w niej Muzeum Żydów Mazowieckich. Z naszego obszernego, zalanego słońcem mieszkania trafiliśmy do małego obrzydliwego pokoiku. Tam – pozrywane tapety na ścianach, odstające, brzydkie, ruszające się, właściwie nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Po jednej nocy zrozumieliśmy, że roi się pod nimi od pluskiew.
„Żeby chleba było chociaż troszkę więcej”
Aleksander Bober: – Kiedy tata w końcu wrócił ze wschodu, sytuacja się poprawiła. Zmieniliśmy mieszkanie na nieco większe. To ważne, bo w getcie było bardzo ciasno, mnóstwo ludzi. Wielu ludzi w ogóle nie miało dachu nad głową, na wynajęcie choćby małego pokoiku stać było nielicznych.
A wszystko dlatego, że ojciec miał spryt i odwagę. Czuł, że musi zadbać o rodzinę i że musi się czymś zająć. Nie mógł w getcie oczywiście budować domów ani kamienic, czyli robić tego, co dotychczas było jego zajęciem. Dlatego wszedł w spółkę i stał się współwłaścicielem warsztatu produkującego blaszane pudełka. Pamiętam, że było w nim dużo maszyn: sztance do blachy, prasy.
W tamtym czasie działała w Warszawie firma „Dobrolin”, która produkowała pastę do butów. Sprzedawali tę pastę w pojemnikach szklanych z metalowymi zakrętkami. I te pokrywki, między innymi, powstawały w zakładzie mojego ojca w getcie.
Niemcy każdego wieczora wyłączali w getcie prąd. Siedzieliśmy w ciemności. Nie było świec, nie było lamp naftowych, więc ludzie wrócili do stosowanych niechętnie ze względu na wydzielany smród karbidówek. Budowali je własnoręcznie z puszek po konserwach. To było dość proste, wystarczyło przygotować dwa pojemniki, jeden na karbid, drugi na wodę, i umieścić ten pierwszy u dołu lampy. Wychodziła z niego rurka zakończona palnikiem, a płomień pojawiał się na skutek spalania acetylenu powstałego pod wpływem reakcji chemicznej karbidu z wodą.
Te lampy były bardzo niebezpieczne, mogły w każdej chwili wybuchnąć. Mój ojciec, typ wynalazcy, postanowił zmodyfikować je tak, żeby były bezpieczne, żeby miały kranik do regulowania mocy światła. Wymyślił to i natychmiast zabrał się do roboty.
Udało mu się znaleźć i wynająć pusty dom. Pan sobie to wyobraża? Pusty dom w przepełnionym getcie? Nie wiem, jak on to zrobił. Oczywiście to nie był duży budynek, ale pusty. Postanowił otworzyć w nim zakład i produkować te lampy. Przyszykował maszyny, wszystko było gotowe do pracy.
Krystyna Budnicka: – Ciała leżały przykryte szarym papierem, gazetami. Nikt się nimi nie interesował. Ja dopiero po latach dowiedziałam się, dlaczego ludzie zostawiali na ulicach zwłoki swoich bliskich. A zastanawiałam się przez całe życie: dlaczego nikt ich nie mógł pochować? Umarli to umarli. Trzeba opłakać, trzeba pochować ciało. No więc chodziło o kartki na jedzenie. Gdyby zgłoszono śmierć, to rodzina dostałaby jedną kartkę mniej. Wynosili więc ukochane osoby, matki, ojców, dziadków na ulice, przykrywali gazetami. Żeby chleba było chociaż troszkę więcej.
Fragment książki Arkadiusza Lorenca „Ukryci. Głosy z kryjówek przed Zagładą”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.
„Ukryci. Głosy z kryjówek przed Zagładą” Prószyński i S-ka, 2025