Reklama

Kiedy w Japonii „słońce spadło na głowę”. Rocznica ataków na Hiroszimę i Nagasaki

Przed 80 laty ludzkość po raz pierwszy w dziejach została skonfrontowana z porażająco niszczycielską siłą bomby atomowej.

Publikacja: 07.08.2025 17:51

Kiedy w Japonii „słońce spadło na głowę”. Rocznica ataków na Hiroszimę i Nagasaki

Foto: PAP/EPA

Poniedziałkowy ranek 6 sierpnia 1945 r. zapowiadał się słonecznie w portowej Hiroszimie. Na bezchmurnym niebie mieszkańcy ujrzeli przed południem nadlatujące dwa samoloty B-29. O czym nikt w mieście nie miał pojęcia – w pierwszym siedzieli kamerzyści. Na pokładzie drugiego znajdowała się bomba o cynicznej nazwie „Little Boy”: 3 metry długa, niecały metr szeroka, 4 tony ciężka. I co istotne: z 60 kg uranu.

6 sierpnia 1945 roku. Apokalipsa nad Hiroszimą  

O 8.16 na wysokości 9450 m pilot zrzuca bombę na most Aioi. Ładunek eksploduje po 43 sekundach na wysokości 580 m. Gigantyczny błysk rozświetla miasto. Powietrze czernieje od pyłu. Nad miastem pojawia się grzyb jądrowy. Temperatura sięga, w zależności od miejsca, 3–6 tys. stopni. Odpowiada to połowie temperatury na powierzchni Słońca. Fala uderzeniowa zmiata miasto z powierzchni ziemi. 70 tys. mieszkańców ginie natychmiast. 11-letnia Emiko Yamanaka miała więcej szczęścia. Znajdowała się 1400 metrów od epicentrum wybuchu. Zapamiętała, że „błysk tak silny, jakby słońce spadło na głowę. A uderzenie tak silne, że nie mogłam wypuścić z siebie powietrza”.

Miasto dotknęła apokalipsa. Nic nie gwarantowało ochrony. Radioaktywne promieniowanie zbierało śmiertelne żniwo. Skóra wrzała, ubranie wtapiało się w skórę, ludzie wtapiali się w beton. Ci, którzy przebywali blisko eksplozji, po prostu znikali. Wyparowywali lub po całkowitym spaleniu w gigantycznej temperaturze ich prochy ulegały błyskawicznemu rozproszeniu. Drugie 70 tys. mieszkańców zmarło do końca roku, po 5 latach – dalszych 200 tys. Okaleczeni, poparzeni, bliscy śmierci, nie bardzo potrafili sobie pomóc. U wielu z nich skóra miesiącami zwisała z ramion jak worki.

Do dziś nie wiadomo, jaka liczba zmarła na skutek nowotworów wywołanych wtórnym promieniowaniem. A jaka jest skala ofiar zwanych „hibakusha”, czyli tych, którzy fizycznie przetrwali, ale z wypalonym do końca życia stygmatem katastrofy? Jak choćby ci, którzy swoich matek, ojców i dzieci przez kolejne dni sierpnia szukali w pogorzelisku miasta. Jakkolwiek każdy spór o dokładną liczbę ofiar wydaje się w kontekście moralnych dylematów cyniczny. Czy zrzucenie bomby atomowej było nieuchronne? By w ciągu jednej chwili wymusić kapitulację Japonii? A może nieuchronne musiało być skonsumowanie gigantycznego i kosztownego naukowego przedsięwzięcia, sprzężonego z demonstracją siły USA w rozpoczynającej się zimnej wojnie?

Czytaj więcej

Hiroszima idzie w zapomnienie
Reklama
Reklama

Jeśli w dziejach ludzkości 6 sierpnia wyznaczał jej nową cezurę, to dla Hiroszimy stanowił apokalipsę. Szok wynikał także i z tego, że do tej pory amerykańskie naloty oszczędziły to 350-tysięczne miasto. Owszem, 6 sierpnia 1945 r. na ulicach Hiroszimy kłębili się oprócz mieszkańców jeńcy wojenni, żołnierze, uciekinierzy. Wojenna rzeczywistość od 4 lat kształtowała życie wyspiarskiego kraju.

7 grudnia 1941 roku. Atak Japonii na Pearl Harbor  

Wojna na Dalekim Wschodzie zaczęła się z 6 na 7 grudnia 1941 r., kiedy pod osłoną nocy japońskie bombowce zbombardowały najpierw malajskie lotniska USA, a potem ich główną bazę w Pearl Harbor. Zaskoczenie było kompletne, ale korzyści dla agresora skromne, a straty osobowe US Marines niewielkie. Zatopione okręty Amerykanie wyciągnęli i naprawili. Inne, ukryte w podwodnych bunkrach, przetrwały nienaruszone. Tak jak zbiorniki na paliwo.

Zdradziecki napad okazał się dla Japonii nędzną rekompensatą w obliczu politycznego ryzyka. Admirał Nagumo nie miał nawet wystarczająco dużo paliwa, by ścigać ocalałe okręty przeciwnika. Zresztą cały japoński plan wojenny przypominał dziurawy szwajcarski ser. Japończycy porwali się na wysiłek przekraczający ich możliwości. Przede wszystkim zawiódł niemiecki sojusznik, który nie koordynował swoich działań. O pakcie Hitlera ze Stalinem (23.08.1939 r.) w Tokio dowiedziano się zaledwie z dwudniowym wyprzedzeniem. A swoim atakiem na ZSRR (22.06.1941 r.) Hitler japońskiego sojusznika wystawił do wiatru, skoro ten dwa miesiące wcześniej z radzieckim satrapą podpisał pakt o nieagresji.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta

Ledwo więc Niemcy rozpoczęli inwazję na ZSRR, zachęcali Japonię do ataku na USA. Ba, Hitler obiecywał, że sam dołączy. Tymczasem moment ataku na Pearl Harbor nie mógł zostać bardziej niefortunnie wybrany. Dwa dni wcześniej do Berlina nadeszły dramatyczne wieści o kontrofensywie Stalina. Dziś uchodzi niemal za pewne, że prezydent USA Roosevelt nie przekonałby Kongresu do wojny z III Rzeszą, gdyby Hitler nie postawił wszystkiego na jedną kartę: nie wypowiedział wojny USA, nie rozpoczął polowania na ich łodzie podwodne na Atlantyku i nie zachęcił Japonii do ataku. „Będziemy zawsze zadawać pierwszy cios” – chełpił się w Reichstagu. Przekonywał, że posiada moc rozstrzygania o losach świata. Pomylił się. Także wtedy, gdy nie zrealizował żądań swoich admirałów, którzy domagali się stworzenia wielkiej floty łodzi podwodnych.

Wejście Japonii do wojny z USA opierało się na krótkowzroczności i narodowej histerii. „Desperacja przeszła w determinację i zaryzykowała wszystko” – powiedział ambasador USA Joseph Grew. Niewielkie możliwości Japonii objawiły się przecież już w wojnie z Rosją carską (1904–1905). Pierwotne sukcesy ustąpiły morderczym zmaganiom. Z opresji Kraj Wiśni wybawiła dopiero interwencja mocarstw. Kolejna wojna z Chinami (1937) okazała się taką samą iluzją. Owszem, zajęto większe miasta, ale to nie Japonia połykała gigantyczne Chiny, tylko Chiny Japonię. Mimo to militaryści w Tokio nie oparli się jeszcze jednej pokusie: podboju bezbronnych imperiów Anglii, Francji i Holandii na Pacyfiku. Choć nawet ograniczonego intelektualnie cesarza Tenno Hirohito trapiły wątpliwości. Tak jak najzdolniejszego z japońskich admirałów – Yamamoto. Nic dziwnego. Produkcję stali w obydwu krajach określał na korzyść USA stosunek 20:1, ropy – 100:1, węgla – 10:1, samolotów – 5:1. Bynajmniej jednak nie zdrowy rozsądek, tylko poczucie honoru i wściekły nacjonalizm wyznaczały azymut polityki wyspiarskiego kraju. Pośród heroicznej anarchii, szaleństwo dostrzegali nieliczni. Cesarzowi militaryści bez ogródek powiedzieli, że zostanie zamordowany, jeśli będzie sabotował imperialne plany. Oficjalnie, na naradach wierchuszki, cesarz niczym bóg zasiadał pomiędzy dwoma kadzielnicami przed złotym parawanem. Po bokach, przy stołach nakrytych brokatem, siedzieli śmiertelnicy. Archaiczny język dworski komunikację czynił karkołomną. Tenno nie odzywał się. Swoją aprobatę wyrażał, uderzając złotą pieczęcią. Rejestrowanie jego słów było zabronione. A ministrowie gubili się w labiryncie eufemizmów.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

„Stałem się śmiercią”: kim był Robert Oppenheimer, bohater filmu Chrisa Nolana?

Lekkomyślni włodarze Japonii  

Lekkomyślni sternicy państwa, jak emocjonalnie labilny Yōsuke Matsuoka, najlepiej uosabiali japońską schizofrenię: modernizację państwa przy jego tradycjonalistycznej kulturze, zachodzenie na siebie wpływów Wschodu i Zachodu, melanż katolicyzmu i Shinto oraz nowoczesnego biznesu z barbarzyństwem. Matsuoka nie przetrawił przecież sytuacji, kiedy podpisując ze Stalinem porozumienie, ten chwycił go za ramiona, i, co satrapa czynił często, zatańczył w salonie walca, wykrzykując: „Wszyscy jesteśmy Azjatami!”. Kiedy z kolei wywiad USA przechwycił depesze Matsuoki, Roosevelt zawyrokował: „Są wytworami zaburzonego umysłu”. Na japońskiego szefa MSZ i jego otoczenie zadziałały słowa brytyjskiego ambasadora Sir Roberta Craigie: „Jak Japonia może oczekiwać, że Hitler podzieli się z nią łupami, skoro sama nie uczestniczy w grabieży?”. Chwiejny Matsuoka wszedł do osi Berlin–Rzym (1940).

W kraju, w którym wcześniej brutalnie zdławiono demokrację, decyzje podejmował Matsuoka i szef armii Hideki Tōjō, z ksywą „Brzytwa”. Ten drugi usunął Matsuokę ze stanowiska, zajął jego miejsce i z impetem uderzał w marsowe tony. Kiedy objeżdżał targowiska rybne w Tokio, krzyczał do rybaków narzekających na brak benzyny: „Trzeba porywać się na wielkie rzeczy, jak choćby skok z zamkniętymi oczami z balkonu świątyni Kiyomizu”.

Atak na Pearl Harbor był właśnie takim skokiem. Nie istniał żaden strategiczny plan wygrania wojny. Zdobywając kolejne wyspy na Pacyfiku, nie organizowano dróg zaopatrzenia. Ba, podczas narad militarnych nie rozwieszano wojskowych map. Nie kiwnięto nawet palcem, by przygotować fachowców do efektywnej eksploatacji pól naftowych na Sumatrze. W bitwie z USA pod Midway (1942) zginął kwiat japońskiego lotnictwa morskiego. Tymczasem starcie na morzu odsłoniło przewagę aliantów w technologii – złamali szyfr przeciwnika. Owszem, kiedy Niemcy i Japonia wszczęły wojnę, wprowadzili świat na szerokie wody nowej epoki. Ta jednak wymknęła się wszelkiej kontroli, przynosząc niewypowiedziane okropności. Jedną z nich okazała się bomba atomowa.

Po alianckiej stronie przez większą część wojny straszyły dwa upiory: powrót Hitlera i Stalina do ich tajnego porozumienia z sierpnia 1939 r. i wyprodukowanie w III Rzeszy bomby atomowej. Wielu renomowanych uczonych obawiało się przekształcenia II wojny światowej w nuklearną. Hitler inwestował jednak w rakiety V-2 z konwencjonalnym ładunkiem, by zaspokoić palącą żądzę zemsty na Churchillu i Roosevelcie. Liczba środków na ten cel była nonsensowna w zestawieniu z potencjalnym skutkiem. Prace nad rakietą mającą zniszczyć Nowy Jork nigdy nie wyszły poza etap deski kreślarskiej. I nie miały szans, by rakietę powiązać z ładunkiem nuklearnym.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Senne koszmary z Hiroszimy
Reklama
Reklama

Jak powstawała bomba atomowa  

Dramatyczny rozwój wiedzy teoretycznej w zakresie badań nad fizyką atomową zbiegł się z wybuchem II wojny światowej i stanowi jeden z najbardziej ponurych zbiegów okoliczności w historii. Giganci fizyki: Einstein, Heisenberg, Feynman, Fermi, Teller prowadzili badania. Pomysł bomby zrodził się więc w środowisku uczonych-uciekinierów, głównie Żydów. Przerażała ich myśl, że Hitler ich uprzedzi. Paradoksalnie, to on był w jakimś sensie ojcem chrzestnym śmiercionośnej broni. Oficjalnie został nim Robert Oppenheimer. Pierwsi natomiast, którzy zrozumieli, do czego może doprowadzić rozbicie atomów uranu, kiedy cząsteczki łączą się w ciasną komórkę jądrową, okazała się para niemieckich radiochemików.

Był grudzień 1938 roku, kiedy Otto Hahn i Fritz Strassmann przeprowadzali w Berlinie eksperyment z neutronami. Nie za bardzo potrafili go wyjaśnić. Przy ostrzeliwaniu jąder atomów uranu przypadkowo odkryli, że o ile jądra większości pierwiastków ulegają pewnym zmianom, o tyle jądra uranu zmieniają się znacznie. Rozpadają się na dwie równe części, radioaktywny izotop baru z 56 protonami (uran ma ich 92) i inne fragmenty samego uranu. Ale dlaczego?

Hahn skontaktował się ze swoją dawną koleżanką Lise Meitner. Urodzona w Wiedniu, nie mogła, jak wszystkie dziewczęta w monarchii Habsburgów, uczęszczać do gimnazjum. Zdawała więc specjalny egzamin wstępny na studia. Brawurowo, jako druga kobieta na wiedeńskim uniwersytecie, obroniła doktorat. Jej marzenie? Dołączenie do laboratoryjnego teamu naukowej wielkości Maxa Plancka w Berlinie. Ten, zgodnie z szowinistycznym kodem kulturowym epoki, zbył ją: „Amazonki w nauce są sprzeczne z naturą”. Pracując za pół darmo, dołączyła do laboratorium prof. Hahna. Do gmachu wchodziła przez boczne wejście. Po kilku latach wywalczyła pensję. I została pierwszą kobietą profesorem fizyki w Niemczech (1926). Ale w III Rzeszy Hitlera jej życie zawisło na włosku. W ostatniej chwili Hahn zapewnił jej szwedzki azyl (1938). Tam, w rozmowach ze swoim siostrzeńcem Otto Frischem, za pomocą matematycznych obliczeń wysupłała wyjaśnienie eksperymentu Hahna, dlaczego uran rozczepia się na lżejsze od niego bar i masur. Uwzględniła równanie Alberta Einsteina (E=mc2), z którego wynika, że utrata masy w wyniku procesu rozszczepienia musi zostać przekształcona w energię kinetyczną. Ta z kolei przekształca się w ciepło. Hahn, Strassmann i Meitner jako pierwsi na planecie z matematyczną logiką pojęli, że ludzkość dysponuje tak wielką siłą, że jest w stanie kompletnie unicestwić samą siebie. Skoro przy rozpadzie uranu na dwa produkty ponownie uwalniane są neutrony, to reakcja jądrowa zamienia się w niekończącą się reakcję łańcuchową. Czyli w bombę atomową. Hahn i Strassmann opublikowali w „Nature” swoje wyniki (1940). Ani słowem nie wspomnieli o Meitner. Nazwisko Żydówki nie mogło przecież pojawić się w szczytowej fali nazizmu. Ale i później Lise Meitner, zawziętą pacyfistkę, którą okrzyknięto rzeczywistą matką chrzestną bomby atomowej, i która 48 razy występowała przed gremiami złożonymi z gigantów fizyki, ominęła Nagroda Nobla.

Hahn i Strassmann przestrzegli jednak polityków przed destrukcyjnym użyciem sił powstających w reakcji jądrowej. Kiedy na miesiąc przed agresją Hitlera na Polskę także Einstein wysłał memorandum do prezydenta Roosevelta, ostrzeżenie okazało się sygnałem startowym dla projektu „Manhattan”. Z budżetem wielkości 2 mld dol. (1943) projekt przenosił teorię do praktyki, wiążąc przy tym amerykańską technologię przemysłową i sprawność organizacyjną. Gdy do Los Alamos, operacyjno-badawczego centrum na pustynnych pustkowiach Nowego Meksyku, ściągnięto śmietankę fizyków kwantowych, zabezpieczający projekt politycznie i militarnie gen. Leslie Groves, który dumnie rozkoszował się amerykańską rozrzutnością, stwierdził chełpliwie: „Mamy tylu ludzi z tytułami doktorskimi, że nie wiemy, gdzie ich podziać”. W 10-tysięcznym miasteczku, wyizolowanym jak klasztor, a otoczonym ponadto drutem kolczastym i wieżyczkami kontrolnymi jak obóz koncentracyjny, co dziesiąty bywalec był agentem FBI.

Czytaj więcej

„Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata”: Droga do bomby A
Reklama
Reklama

Kim był Robert Oppenheimer?

Na czele projektu stanął 39-letni prof. Robert Oppenheimer, syn handlarza tekstyliami, sekularyzowanego Żyda o niemieckim pochodzeniu. O zamożności ojca świadczyło 10-pokojowe mieszkanie w Nowym Jorku, własny szofer, kucharz i sprzątaczka. A dowody wysmakowanego gustu wisiały na ścianach – od Picassa po van Gogha. W domu Robert wchłaniał opary humanizmu, a zainteresowania fizyką teoretyczną dzielił pospołu z miłością do literatury. Kiedy porażająca broń ujawni dla ludzkości swoje złowieszcze moce, wrażliwy naukowiec popadnie w konflikt moralny. Zresztą już wcześniej, podczas studiów fizyki w Harwardzie i Cambridge, dopadła go depresja. Podjął wtedy próbę uduszenia kolegi ze studiów, a swojemu profesorowi podsunął zatrute jabłko. Kryzys wzbudzi w nim jeszcze silniejsze zainteresowanie człowieczym losem. Wielkimi haustami pochłaniał Hemingwaya i wiersze T.S. Eliota, podczas gdy fizyka kwantowa zakreślała jego horyzont naukowy.

W Los Alamos gen. Groves patrzył mu na ręce, podsłuchiwał, kontrolował korespondencję, a na szofera podsunął mu agenta FBI. Jak cała jego rodzina, żywił bowiem Oppenheimer sympatie do komunizmu. Podobnie jak jego żony i kochanki. Czy jedna z nich, Jean Tatlock, rzeczywiście popełniła samobójstwo, czy zlikwidowało ją FBI? Wymyka się poznaniu. Podobnie jak wiarygodność podejrzeń o zdradę samego Oppenheimera wraz z ujawnieniem jądrowego know-how Sowietom. Po niecałych dwóch latach prac bomba atomowa była jednak gotowa. Trzy tygodnie przed jej zrzuceniem na Hiroszimę, a po udanej próbie (16.07.1945 r.), wstrząśnięty Oppenheimer wypowiedział historyczne słowa: „Stałem się śmiercią”. W świetle najnowszych ustaleń jego postać jawi się jednak znacznie bardziej ambiwalentnie – jako przeżarty niepohamowaną ambicją naukowiec, który publicznie objawiając swoje wyrzuty sumienia, kreował własny mit. Stworzenie bomby, która do dziś wywiera silny wpływ na bieg dziejów ludzkości, miało wprowadzić go na top listę najgenialniejszych naukowców świata.

Bomby atomowe – dominacja nad światem

Ale czy hekatomba Hiroszimy, a trzy dni potem Nagasaki, miała swoje moralne uzasadnienie? W latach 1943–1944 siły Japonii i Niemiec słabły. I stawało się jasne, że całkowite zwycięstwo zachodnich aliantów i Stalina jest tylko kwestią czasu. Nie zachodziła konieczność uprzedzenia Hitlera. Bomba atomowa nie zaprzątała uwagi romantycznego nihilisty, który uważał ją za wymysł żydowskich fizyków. Zamiast tego wystąpiła konieczność ukończenia projektu „Manhattan” i zrzucenia śmiercionośnej bomby, dopóki wojna stwarzała możliwości jej użycia. Czy jednak nie miała ona w sierpniu 1945 r. ochronić życia amerykańskich żołnierzy, skazanych na gigantyczne straty podczas zdobywania każdej japońskiej wyspy z osobna? Kalkulując śmierć dziesiątek tysięcy, uratować życie setkom tysięcy?

Czytaj więcej

Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł

Z 70 tys. żołnierzy amerykańskich, którzy w lutym 1945 r. wylądowali na japońskiej wyspie Iwo Jima, zginął co dziesiąty. Krwawe walki rozgorzały o wyspę Saipan, która padła w czerwcu. Zginęło 3500 Amerykanów i 30 tys. Japończyków. Cywile masowo popełniali samobójstwa, rzucając się z nadbrzeżnych klifów do morza. Atak na największe japońskie wyspy sugerował jeszcze większe koszty ludzkie po obydwu stronach. Szybka kapitulacja Japonii po Hiroszimie i Nagasaki, w ciągu trzech tygodni, przekonywała zwolenników atomowego rozwiązania. Czyniła amerykańską inwazję zbędną. Tylko czy Japonia nie padłaby równie szybko pod zmasowanym atakiem bombowym ładunków konwencjonalnych w połączeniu z blokadą morską wyspiarskiego kraju? Wraz z wypowiedzeniem wojny przez Stalina, wyznaczonym w Moskwie na połowę sierpnia? Wszak kiedy Sowieci weszli do Mandżurii, gdzie zaatakowali armię japońską, obrona rozsypała się jak domek z kart w ciągu zaledwie kilku dni. Skoro jednak historia przebiega singularnie, nie kontrfaktycznie, te ambiwalencje nie do końca zyskują finalną odpowiedź.

Reklama
Reklama

Na pewno jednak użycie bomby atomowej, kosztem dramatu Hiroszimy i Nagasaki, zademonstrowało niekwestionowaną amerykańską geopolityczną dominację w nabrzmiewającym konflikcie z drugim supermocarstwem – ZSRR. W obliczu zimnej wojny, w którą gładko przeszła II wojna światowa, legitymizowało amerykańską optykę i rację stanu Waszyngtonu. Polityka i moralność w czasach wojen, kiedy zwyczaje jeszcze bardziej się brutalizują, dryfują od siebie z taką siłą, że stają się dla siebie przeciwstawnymi biegunami.

Poniedziałkowy ranek 6 sierpnia 1945 r. zapowiadał się słonecznie w portowej Hiroszimie. Na bezchmurnym niebie mieszkańcy ujrzeli przed południem nadlatujące dwa samoloty B-29. O czym nikt w mieście nie miał pojęcia – w pierwszym siedzieli kamerzyści. Na pokładzie drugiego znajdowała się bomba o cynicznej nazwie „Little Boy”: 3 metry długa, niecały metr szeroka, 4 tony ciężka. I co istotne: z 60 kg uranu.

6 sierpnia 1945 roku. Apokalipsa nad Hiroszimą  

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia świata
Airão Velho, miasto widmo w Amazonii
Historia świata
Krótka wycieczka po historii Kaukaskiej Albanii i jej Kościoła autokefalicznego
Historia świata
Jak Robert Prevost został biskupem
Historia świata
Aliancka operacja „Gomorra”
Historia świata
Metro w krajach azjatyckich, cześć III. Podziemna kolej w Pjongjangu
Materiał Promocyjny
Nie tylko okna. VELUX Polska inwestuje w ludzi, wspólnotę i przyszłość
Reklama
Reklama