W 1918 r. co prawda Ameryka brała udział w I wojnie światowej, lecz miasteczko Orlean, którego nie należy mylić z Nowym Orleanem, dzieliło od frontu prawie 6 tys. km i ocean. Mimo niedzielnego poranka chłód atlantyckiego wiatru nie zwabił wielu amatorów kąpieli, toteż 21 lipca tylko nieliczni widzieli na własne oczy, jak nadlatujące od morza pociski wzniecają eksplozje na plaży i w okolicznych mokradłach, demolując domki letniskowe i drewniane szopy. Poza tym szrapnele zatopiły holownik z kilkoma barkami, lecz nadzwyczajnym zrządzeniem losu pociski kalibru 150 mm nie zrobiły nikomu krzywdy.
Jedyny niemiecki atak artyleryjski na Amerykę nie miał, rzecz jasna, wojskowego znaczenia, choć zamierzonym celem ostrzału była zapewne stacja francuskiej kompanii telegraficznej obsługująca podmorski kabel. Niemniej zdarzenie uświadomiło nawet mieszkańcom zapadłej prowincji, że ta wojna jest naprawdę światowa. W efekcie wzbudziło falę paranoi, przez którą zaciemniano miasta, a zbrojni w dubeltówki ochotnicy szukali szpiegów i ukrytych baz niemieckich okrętów podwodnych.
Postrzelawszy chwilę do bezludnych bagien, okręt U-156 schronił się w oceanie, lecz było pewne, że wkrótce zaatakuje ponownie. Wzmocnione siły amerykańskie wyczekiwały intruza w pobliskim Bostonie, jednak kapitan Feldt miał ambitniejsze plany, kierując się wprost do Nowego Jorku, gdzie rozstawił miny na ruchliwym szlaku żeglugowym wzdłuż Long Island.
Ale później okręt niewiele więcej dokonał, poprzestając na atakowaniu statków rybackich, jeśli nie liczyć zatopienia tankowca „Luz Blanca". U-156 zniknął na zawsze z początkiem października i słuch o nim zaginął.
Sprawę można by potraktować jak nieistotny dla losów wojny incydent, gdyby nie uwaga, że Amerykanie sami ściągnęli na siebie to zagrożenie, poniekąd na własne życzenie. To ich milcząca aprobata, a nawet zachęty z początków wojny, skłoniły Niemców do budowy tych podwodnych olbrzymów o ogromnym zasięgu, których przeznaczeniem były rejsy do Ameryki. Nie po to jednak, by rujnować tamtejsze plaże.