Wietnam Południowy miał być oczyszczony z „moralnej zgnilizny". Tak przynajmniej chciała Madame Nhu (Tran Le Xuan), de facto pierwsza dama Republiki Wietnamu Południowego w latach 1955–1963, żona ministra spraw wewnętrznych Ngo Dinh Nhu (brata prezydenta Ngo Dinh Diema). Z jej inicjatywy zakazano w kraju prostytucji, hazardu, walk bokserskich, konkursów piękności i potańcówek. Te purytańskie zarządzenia mocno uderzyły w popularność rządów prezydenta Diema i pomogły zwiększyć poparcie dla komunistów rozkręcających w kraju wojnę hybrydową. W nasilający się konflikt coraz aktywniej mieszały się USA i w 1963 r. CIA zorganizowała wojskowy zamach stanu, w trakcie którego zabito Diema i Nhu. Liczba amerykańskich żołnierzy stacjonujących w tym kraju wzrosła z 16 tys. w 1964 r. do ponad 550 tys. w 1969 r. Ogromną część tego kontyngentu wojskowego stanowili ludzie młodzi i spragnieni rozrywek. Byli narażeni na szczególny rodzaj stresu związanego z uczestnictwem w wojnie toczonej przeciwko wrogowi kryjącemu się pomiędzy cywilną populacją. Bitewne przeżycia odreagowywali więc dziką zabawą. Wielu z nich przed przybyciem do Wietnamu miało niewielkie doświadczenia seksualne. Popyt kreował podaż, a po kilku latach wojny w Sajgonie widać już było, że krucjata moralna Madame Nhu nie miała szans się udać.
Nie samą wojną żołnierz żyje
Dziewczyny czekały na żołnierzy wszędzie. Można było je spotkać w tysiącach barów, które powstawały w okolicach baz wojskowych. Wystawały przy drogach w pobliżu koszar, oferowały swoje usługi w salonach masażu i najróżniejszych domach publicznych – od obskurnych przybytków przez kiczowate pałace po statki pływające po Mekongu. Oczywiście spora część tych miejsc była kontrolowana przez mafię (często przez chińskie syndykaty), a haracz z nich ciągnęli południowowietnamscy żandarmi.
Armia Wietnamu Południowego (ARVN) miała swoje wojskowe domy publiczne, do których wstęp mieli również żołnierze amerykańscy. Pierwszy z nich powstał w Pleiku, w regionie Równin Centralnych. W tego typu miejscach można było spotkać szczególnie dobrze dobrane dziewczyny: wyróżniające się urodą, manierami i znajomością angielskiego. Kontrwywiad sprawdzał panienki pod kątem ich ewentualnych kontaktów z Wietkongiem. Amerykańscy żołnierze płacili 300 piastrów (2,5 dol.) za bilet wstępu uprawniający do trzygodzinnej „zabawy" z wybraną dziewczyną. Ceny usług seksualnych „na mieście" ustalał oczywiście wolny rynek, ale nie były one wygórowane. Z dzisiejszej perspektywy mogą się wydawać szokująco niskie, ale pamiętajmy, że siła nabywcza dolara była w Wietnamie Południowym bardzo duża. Dobra prostytutka mogła zarobić miesięcznie 180 dol., gdy miesięczna pensja urzędnika wynosiła 30 dol., a parlamentarzysta otrzymywał wynagrodzenie wynoszące oficjalnie... 120 dol. miesięcznie. Nic dziwnego więc, że wiele młodych dziewczyn wybierało najstarszy zawód świata jako swoją ścieżkę kariery. Statystyki południowowietnamskiego Ministerstwa ds. Społeczeństwa mówią, że w 1968 r. w całym kraju było ponad 200 tys. prostytutek, a w Sajgonie 10 tys.
Amerykańska profesor antropologii Mai Lan Gustafsson w połowie lat 90. przeprowadzała wywiady z dawnymi „barowymi dziewczynami" z Wietnamu Południowego. Ku jej sporemu zaskoczeniu wszystkie kobiety, do których dotarła, wspominały po latach, że wojna była najlepszym okresem w ich życiu, że czuły się wówczas jak gwiazdy filmowe i doskonale bawiły z amerykańskimi żołnierzami. „Nigdy nie byłam smutna w Sajgonie. Miałam tak dużo przyjaciół i tak dużo pieniędzy. Codziennie robiłam, co chciałam. Zabawa, zabawa, zabawa!" – wspominała jedna z „barowych dziewczyn".
To, że amerykańscy żołnierze „gonili za spódniczkami", było oczywiście tolerowane przez dowódców, którzy uznawali, że takie rozrywki mają dobry wpływ na dyscyplinę. Jednakże starano się uświadamiać żołnierzy, by nie spełniali swoich potrzeb seksualnych w różnych podejrzanych spelunkach. Straszono ich więc opowieściami o „czarnym syfilisie", nowej nieuleczalnej chorobie wenerycznej, czy też o agentkach Wietkongu ukrywających żyletki w waginach. Nie da się jednak ukryć, że choroby weneryczne były poważnym problemem dla amerykańskich sił zbrojnych. Dane dotyczące 1. Dywizji Kawalerii z kwietnia 1972 r. mówią np. o 226 przypadkach tego typu przypadłości na 1000 żołnierzy, gdy przypadków malarii było 27 na 1000, a chorób układu pokarmowego jedynie pięć na 1000.