Elegancka dama w sięgających ponad łokcie wieczorowych rękawiczkach, z papierosem w długiej cygarniczce, pisarka, teozofka, wolnomularka, komendantka hufca tarnowskich harcerzy, krakowska konspiratorka, pomagająca w organizowaniu ruchu oporu po 1939 roku, więźniarka Ravensbruck... Trudno uwierzyć, że mowa o jednej osobie. Obracała się w najwyższych sferach rządowych, przyjaźniła z ludźmi na świeczniku. A jednak historia zapomniała o niej, czy może raczej nigdy jej dokładnie nie zarejestrowała.
A zasługi tej kobiety nie były banalne, tak jak i ona sama nie była tuzinkowa. Była bliską współpracownicą generała Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, działającego w sprawie tworzenia pierwszej podziemnej organizacji wojskowej po klęsce wrześniowej, Służbie Zwycięstwu Polski, będącej zalążkiem późniejszego Związku Walki Zbrojnej.
Coś się jeszcze zacznie Zanim 28 września skapitulowała Warszawa, co stało się definitywnym dowodem na przegraną wojnę, każdy kolejny dzień szturmu nazistów na Polskę przekonywał o tym, że w tej wojnie mierzą się nierówne siły. Oczywiste było, że w tym starciu Polska przegrała i jeśli jeszcze ktoś ma siłę walczyć o kraj, to formuła wojny musi się zmienić. Wśród wielu inicjatyw budowania w podziemiu „parapaństwowej" struktury i stworzenia tajnych oddziałów nieregularnego, nieumundurowanego wojska, które miałoby podjąć działania dywersyjne, jako jedną z pierwszych wymienia się tę podjętą pod koniec września przez generała brygady Tokarzewskiego-Karaszkiewicza, dowódcę grupy operacyjnej w Armii Pomorze. Zaprojektowana przez niego Służba Zwycięstwa Polski nawiązywała kontakty w całym kraju, tworząc sieć komisarzy, budując konspiracyjną armię. Dla krakowsko-śląskiej siatki pracowała Wanda Marokini, wcześniej towarzysząc młodemu, przystojnemu generałowi, z którym łączyła ją „wspólnota ideologiczna" - oboje uznawali się za wyznawców teozofii i wolnomularstwa.
Marokini zaangażowana była w podziemne państwo aż do 28 maja 1941 roku, gdy Niemcy aresztowali ją po „wsypie" w krakowskiej komórce. Trafiła do więzienia na Montelupich. Tak bardzo bała się, że nie wytrzyma tortur i wyda swoich, że zdecydowała się na zażycie śmiertelnej trucizny. Dostarczony jej cyjanek okazał się jednak dawką strychniny, niewystarczającą do zabicia. Wpółślepa, po kilku miesiącach na Montelupich, a potem w zakładzie Helclów, zamienionego w więzienie, trafia 13 września do kobiecego obozu w Ravensbruck. Wraz z nią z Krakowa jedzie transport 64 więźniarek. Oznaczone zostają w obozie numerami od 7391 do 7454.
O tym zamienionym cyjanku pamiętał Jerzy Nowak, który jako mały chłopiec przychodził do domu Wandy Marokini na ulicy Pomorskiej w Krakowie. - Była mamy przyjaciółką, często biegłem do niej, żeby przekazać jakąś wiadomość albo poprosić o zatelefonowanie do kogoś. U pani Wandy był w domu telefon, u nas nie było. Ale najcieplej wspominam ją z tego powodu, że obdarowywała mnie znaczkami pocztowymi z całego świata. Prowadziła rozległą korespondencję, a ja mogłem imponować kolegom.