Jakie skarby ukrywała syryjska ziemia

Opowiastka, którą chcę tu zaserwować wytrawnym czytelnikom Rzeczy o Historii, zaczyna się przed wielu laty na głębokiej syryjskiej prowincji, u stóp wzgórza Qalat al-Madiq, rozpościerającego się nad łagodnym, przechodzącym w uroczą wyżynę brzegiem niegdyś wielkiej i słynnej rzeki Orontes.

Aktualizacja: 24.07.2016 13:48 Publikacja: 21.07.2016 18:05

Kolumnada głównego traktu starożytnej Apamei, jednej ze stolic Seleucydów w Syrii.

Kolumnada głównego traktu starożytnej Apamei, jednej ze stolic Seleucydów w Syrii.

Foto: zbiory autora

Rzeka dawno przestała być wielka i słynna, dziś leniwie wlecze się mulistym dnem doliny, a nad jej brzegiem z nudną regularnością pojawiają się kolejne brzydkie arabskie miasteczka. To, co nadaje im ów specyficzny urok, to brud, zwały śmieci, porzuconych opon i wyciekające z warsztatów samochodowych liszaje ropy i zabrudzonego smaru. Wokół masa poprzebieranych dzieciaków; wszystkie bose, ale w kolorowych do szaleństwa sweterkach. Zasmarkane, umazane, jakby w okolicy nie było wody. Ciemne jak węgle oczy i czupryny kryją natarczywą ciekawość świata. Po cóż tu przyjechałeś, człowieku? – zdają się pytać, chichocząc jak stado ruchliwych małpek.

Nie uznawałem wtedy za stosowne jakoś specjalnie tłumaczyć się z obecności w tych stronach, ale prawda była jedna. Miałem fioła na punkcie historii asasynów i postawiłem sobie za cel odwiedzenie wszystkich ważniejszych twierdz tego zakonu morderców w Libanie, Syrii i Iranie. Iran miał się wydarzyć zresztą później. Syria w czasach, kiedy ją odwiedziłem, była jeszcze spokojnym, autorytarnym krajem, który drażnić mógł takich jak ja podróżników wyłącznie powszechną inwigilacją i jeszcze powszechniejszą obecnością portretów przywódców z alawickiej rodziny Al-Asad. Mało się jednak wtedy tym przejmowałem, zwłaszcza że eskortujący mnie kierowca ubek był uosobieniem grzeczności. Zgadywał w mig wszelkie życzenia i przymykał oko na – powiedzmy – słowiańskie słabości. Syryjskie piekło miało się rozpętać kilka lat później.

Mapę wędrówki nakreśliłem w domu gołym palcem, to znaczy kompletnie bez jakiejkolwiek znajomości realiów lokalnej topografii. Wybrałem po prostu nazwy najsłynniejszych fortec i wysłałem agentowi w Damaszku, by zorganizował mi transport. Były między nimi miejsca tak legendarne jak Krak des Chevaliers i Masjaf czy bazylika Szymona Słupnika pod Aleppo, ale w większości docelowe miejsca planowanej eskapady były maleńkimi dziurami o nazwach nieznanych nawet lokalnym przewodnikom. Qalat al-Madiq, forteca na brzegach Orontesu, jakimś cudem była znana. Początkowo nie wiedziałem dlaczego. Tajemnica miała się wyjaśnić już kilka chwil po przybyciu.

Najpierw był więc kontakt z brudnym arabskim miasteczkiem. Jego estetyka była tak porażająca, że nadzieja na nocleg we w miarę czystym hotelu wydawała się snem idioty. – Gdzie tu można się przespać? – pytałem na głos w poczuciu desperacji, widząc wokół siebie głównie gliniane domy poprzeplatane gęsto warsztatami z blachy falistej. – Ano jest hotel! – uspokajał nas kierowca, zresztą zgodnie z informacją z przewodnika Lonely Planet. Najpierw była zatem wizyta na wzgórzu, gdzie stał kiedyś zamek. Nie znalazłem nic ciekawego; kilkanaście wkomponowanych w ruiny arabskich domów, gromada hałaśliwych dzieci, jakieś polakierowane na zielono dziewiętnastowieczne bramy. Nic więc. U stóp wzgórza zburzone bastiony dawnej twierdzy. Kompletna porażka, podpowiadało doświadczenie. A może jednak nie? – odbijało się w mózgu ciche echo lekko zestresowanej podświadomości.

Hotel okazał się banalną willą jakiegoś miejscowego kacyka. Trzy pokoje z małżeńskimi łóżkami dla przypadkowych par. W pokoju, w którym się zatrzymałem, uwagę przykuł na chwilę obrazek z dwoma pływającymi po stawie kaczorami. – Nawet tu! – żachnąłem się głośno. Przed szumnie zapowiedzianą kolacją wyjrzałem na chwilę do ogrodu. W jego centrum widniał gumowy błękitny basen z brudną wodą, otoczony alejkami wyłożonymi plastikową imitacją rzymskich mozaik. Jak pięść do nosa – pomyślałem kompletnie już poirytowany. Co za dziura!

Podczas kolacji podszedł do nas właściciel. Nudny człeczyna w nieokreślonym wieku, brązowych spodniach, takiż skarpetkach i powszechnych w Syrii skórzanych klapkach. Miłym zdziwieniem była jego świetna jak na Syryjczyka angielszczyzna. – Jak wam się podoba? – spytał. – Całkiem, całkiem – skłamałem jak z nut. – Najlepsza jest ta imitacja rzymskiej mozaiki koło basenu.

Człeczyna spojrzał na nas z wyraźnym rozbawieniem. – To nie jest imitacja. To prawdziwa mozaika... Oczy wyszły mi na wierzch. – Jak to prawdziwa? – Normalnie, w całym ogrodzie mam prawdziwe mozaiki. Jakieś pięćset metrów. – Skąd? Jak? – Jak to skąd? Stąd, z Apamei. Jesteście na gruzach starożytnej stolicy Seleuka. Półmilionowej Apamei. Tu stała jego pięćdziesięciotysięczna armia. Sama dywizja słoni liczyła pięćset zwierząt. Qalat al-Madiq to nic innego jak Akropol tego hellenistycznego miasta. – A pan jest kim? – spytałem. – Ja tu pracuję. O, właśnie się zaczyna...

Co się miało zacząć, dowiedziałem się po chwili. Gospodarz pośrodku korytarza swojego domu postawił stół z górą banknotów. I wtedy z głębokiego cienia ogrodu zaczęli się wyłaniać kopacze. Przemykali jak cienie między drzewami, by ustawić się przed stołem pana Corleone. Brudnymi łapami z juchtowych worków wygrzebywali kawałki brązu, szkła, srebra i złota. Handlarz wybierał tylko najciekawsze przedmioty. Resztę, nie bacząc na krzyki kopaczy, oddawał. Zdesperowani protestowali, ale służba wyganiała ich do ogrodu. Po godzinie po jednej stronie stołu była wielka góra antyków, po drugiej ledwie kilka papierków.

Handlarz zagościł znów przy naszym stole i opowiedział swoją historię. Tak, żywi całą lokalną społeczność, która żyje wyłącznie z przekopywania ruin i grobów. Sam ma dwa butiki ze „starociami"; jeden w Londynie, drugi w Nowym Jorku. Płaci im mało, zarabia miliony. Czy to legalne? Jakżeby nie, legalne. Antyki wywozi za granicę w walizce. Nikt go nie sprawdza, bo wszystko jest z góry opłacone. Czy jego skarby są w światowych muzeach? Zdziwilibyście się, jak wiele. W Damaszku? Skąd, po co? Tam jest tego masa.

Piłem piwo z handlarzem do późnej nocy. A potem w łóżku oglądałem srebrne i brązowe monety, ptolemejski medalion i inne skarby kupione na miejscu w cenie hamburgera. Gospodarz był miły, serdeczny i pomocny. Zapraszał ponownie w swoje progi, a ja – chodząc następnego dnia wielokilometrowym szlakiem marmurowych kolumnad martwej Apamei – przysięgałem sobie, że muszę tu wrócić i wielbiłem w niebiosa prymitywną archeologię, która tyle uczy o świecie.

Niestety, nie wróciłem. Dziś w Qalat al-Madiq stacjonuje brygada jakichś wojskowych. Rzekomo to Armia Wolnej Syrii, ale ja w to nie wierzę. Mój gospodarz żyje pewnie w Londynie. A antyki wygrzebywane tysiącami z profanowanych grobów miasta nad Orontesem trafiają przez agentów Daesz do prywatnych kolekcji całego świata. A co ma z tego Syria? Tylko wojnę.

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką