Był 10 lutego 1996 r., godzina 12. Warszawa, ulica Spacerowa. Normalnie nigdy tego nie robiłem, jednak tym razem zatrzymałem ekipę telewizyjną przed drzwiami mieszkania. – Panowie – mówię – będziemy za chwilę nagrywali Wiktora Herera, ubeckiego pułkownika. Dzisiaj jest już profesorem Wyższej Szkoły Handlowej i zasłużonym działaczem Solidarności. Ale to on w 1948 r. aresztował Janka Rodowicza „Anodę" i to on go zabił, bez względu na to, jak naprawdę zginął „Anoda". Dlatego proszę, panowie, żadnych komentarzy, żadnych gestów, żadnych nieprzyjaznych manifestacji. Jeżeli będzie chciał się przywitać i podać rękę, to podajemy rękę jakby nigdy nic, bez spluwania przy tym na podłogę. No dobra. To tyle, dzwonimy...
Wiktor Herer otwiera drzwi, ale widząc ekipę telewizyjną, cofa swoją wcześniejszą telefoniczną zgodę na nagranie. – Czy możemy chociaż sobie porozmawiać? – pytam. – No dobrze – zgadza się Herer z wyraźnym wahaniem w głosie. – Ale bez kamery! – Oczywiście, bez kamery – mówi Ignaś, operator, po czym niedbale odkłada kamerę gdzieś na krzesło czy fotel, gdzie jej nawet nie widać. Przyjaciele z ekipy, z którymi pracuję od wielu lat, są już tak znakomicie przygotowani na podobne niespodzianki, że żaden – ani Tadeusz od dźwięku, ani Stefan od światła – nawet w tę stronę nie spojrzał. Każdy z nas (oczywiście oprócz Herera) wie, że kamera pracuje i nagranie już trwa. Najważniejsze nagranie w dochodzeniu prawdy o ostatnich dniach Janka Rodowicza. Rozmowa z jego oprawcą.
Aresztowanie „Anody"
– Czy pan pamięta – pytam – dlaczego został aresztowany „Anoda"? – Wie pan, coś się mówiło o broni, którą oni ukryli po powstaniu, ale dokładnie już nie pamiętam – odpowiada, starając się sprawić wrażenie, że głośno myśli. Już po tym pytaniu wiem, że nie będzie łatwo. Każdy, kto badał tragiczną historię Janka Rodowicza, zna dokument z 15 listopada 1948 r., w którym podejrzany Wacław Gluth-Nowowiejski, przesłuchiwany przez oficera Urzędu Bezpieczeństwa, mówi, że Jan Rodowicz, student III roku architektury Politechniki Warszawskiej, w rozmowie z nim wyraził chęć przyjęcia szmajsera. A charakteryzując „Anodę", dodaje: „Rodowicz Jan, lat 25, porucznik AK. Przed wojną był w 23. drużynie harcerskiej. Kończył gimnazjum im. Stefana Batorego. Zaraz po wybuchu wojny związał się z podziemnym ruchem harcerskim. Pracował w Szarych Szeregach, małym sabotażu, dużej dywersji, a w czasie powstania walczył w szeregach »Zośki«. Dosłużył się stopnia porucznika. Dwukrotnie ranny. Jeden z najstarszych »zośkowców«. Duży indywidualista, zdolności wodzowskie, bardzo inteligentny, bardzo lubiany, dobry kolega, humorysta, energiczny (...) do dzisiejszego ustroju nastawiony raczej negatywnie".
Trudno powiedzieć, dlaczego Gluth-Nowowiejski, żołnierz Zgrupowania „Żmija", dzielny i zasłużony dowódca drużyny na powstańczym Żoliborzu, a po wojnie wieloletni więzień UB, ujawnia ubekom nazwisko „Anody" i jego zainteresowanie bronią. Ale przecież ujawnia. – Bo widzi pan – kontynuuje Herer – sprawa aresztowania „Anody" była bardziej skomplikowana. 22 grudnia 1948 r. w Belwederze, gdzie zatrzymała się Zofia Dzierżyńska, nagle wybuchł w łazience kocioł. Dla wielu ludzi, także w moim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, to mogło być sygnałem do rozprawy z całą polską inteligencją. Pan rozumie, zamach na Zofię Dzierżyńską.
Słucham, lecz nie wiem, po co on to opowiada i jaki to może mieć związek z „Anodą". Rzeczywiście wybuchł bojler w łazience Bieruta. Rzeczywiście UB natychmiast podjęło chyba najbardziej groteskowe śledztwo tamtych lat. Zatrzymano dziesiątki osób, a niektórzy do dzisiaj uważają, że aresztowano ponad 200 osób. Wszystkich, którzy mieli choćby najmniejszy kontakt z owym bojlerem. Zaopatrzeniowców, którzy znaleźli go gdzieś na Ziemiach Odzyskanych; tych, którzy przetransportowali go do Warszawy; tych, którzy go zainstalowali; tych, których nazwiska widniały na rachunkach i dokumentach handlowych całej sprawy. Dla MBP była to próba zamachu nie na Zofię Dzierżyńską, ale na prezydenta Bieruta. Choć wszyscy wiedzieli, że nie było żadnego zamachu, tylko po prostu awaria instalacji, to wyroki, jakie zapadły, nakładały kary dziesięciu lat więzienia dla inżynierów elektryków Antoniego Zycha, Mirosława Czajkowskiego i Józefa Grudzińskiego, pięciu lat dla majstra elektryka Stefana Olaska i sześciu lat dla zaopatrzeniowca Władysława Hocha. W więzieniu na Mokotowie, dokąd przez kilka tygodni zwożono rzekomych zamachowców, śpiewano wówczas balladę o Wąsowskim, napisaną przez jednego z zatrzymanych, poetę Tadeusza Porajskiego: