Ale wśród uwolnionych był ktoś jeszcze – Ryszard Walter ps. Doktor, który bardzo zaniepokoił polskie służby.
Walter to postać ze wszech miar interesująca. Inżynier, właściciel wytwórni sprzętu radiowego przy ul. Kaliskiej 22, absolutny geniusz w swoim fachu. Pierwszą radiostację dla podziemia skonstruował już w styczniu 1940 roku. Pod koniec tego roku z kolei uruchamiał słynną „Łódź Podwodną” – stacjonarną radiostację w domu przy ul. Fortecznej w Warszawie. Budynek ten należał do państwa Rodowiczów, rodziców słynnego „Anody”, żołnierza Szarych Szeregów. Dziś ciężka betonowa klapa do pomieszczenia, w którym schowana była radiostacja, jest eksponatem Muzeum Historii Polski.
„Doktor” został aresztowany 6 czerwca 1942 roku. W łapy Niemców wpadł wtedy także magazyn pełen bardzo drogiego sprzętu radiowego.
„A myśmy tego tak szukali!”, miał na jego widok rzucić zachwycony gestapowiec.
Niemcy aresztowali też Irenę Durską, narzeczoną Waltera. Oboje zostali poddani torturom. Kobieta wkrótce zmarła, on trafił na Pawiak. Tam jego sytuacja dziwnie się zmieniła. Jako wybitny technik znalazł pracę w warsztacie elektrotechnicznym. Jakież było zdumienie jego kolegów z AK, gdy pewnego dnia dotarł do nich przemycony z Pawiaka gryps. Walter informował, że doszedł już do siebie i pracuje nad aparatem nadawczym. Aby jednak doprowadzić dzieło do końca, prosi o przekazanie mu różnych części.
Nie to zszokowało jego towarzyszy broni – przecież grypsy, a nawet przesyłki można było przemycać z i do więzienia. Ryszard Walter zamierzał coś więcej. Chciał nadawać z Pawiaka komunikaty radiowe do Londynu!
Już nazajutrz po spektakularnej akcji pod Arsenałem wiadomo było, że Jan Bytnar „Rudy” nie przeżyje. Na Szucha został tak potwornie skatowany, że nawet sprowadzony przez bliskich najlepszy lekarz był bezsilny. „Rudy” zmarł 30 marca 1943 roku.
Tymczasem osiem dni później w „Go/13”, specjalnej komórce kontrwywiadu AK, został wszczęty alarm. Podziemie przechwyciło dziwny list. Nadano go w Radzyminie, a adresatem był SS-Rottenführer Johann Spiess, tłumacz w podreferacie IV E1 zajmującym się między innymi kontrwywiadem w Gestapo.
Po delikatnym otwarciu koperty (przepisawszy treść, komórka AK puściła list w dalszą drogę) okazało się, że jego autorem jest… Ryszard Walter.
Słowa skierowane do śmiertelnego wroga, którego nazywał w liście przyjacielem, były szokujące. Przekazał Spiessowi dwie rzeczy. Po pierwsze, poprosił, aby dał znać jego bliskim, by wstrzymali się z wysyłaniem paczek żywnościowych na Pawiak, chciał bowiem oszczędzić im wydatków. Po drugie, zapewnił gestapowca, że „pozostaje zawsze ten sam” i że wkrótce się spotkają. Co konkretnie miał na myśli, wyjaśniał drugi list, umieszczony w tej samej kopercie i skierowany do przełożonego Spiessa.
Łatwo sobie wyobrazić poruszenie przywódców AK, gdy przeczytali, co tak naprawdę kombinuje „odbity” Ryszard Walter. A ten – jakby to było oczywiste – zdał Niemcom raport z przebiegu akcji podziemia, opisując odbicie ze swojej perspektywy. To chyba jedyna taka relacja z wnętrza więźniarki.
„Szczegóły tego podłego napadu są panu zapewne znane. Jedno jednak uważam za swój obowiązek podkreślić. Podczas gdy jeden z SD-ludzi od razu zwiał, siedział ten szczupły czarny z domowego więzienia [uwaga AK-owskiego tłumacza: Hausgefängnis – prawdopodobnie al. Szucha] na swoim miejscu i strzelał, dopóki nie został ranny i nie przewrócił się. Na to wszyscy z wewnątrz uciekli w różnych kierunkach (prawdopodobnie więźniowie), a że ogień nie ustawał, musiałem i ja się wycofać. Zadzwoniłem zaraz do Kripo i do mego referatu i dowiedziałem się, że tam już wszystko wiedzą. Przed bohaterstwem »czarnego« należy skłonić głowę”.
Naprawdę uważał, że należy skłonić głowę przed strażnikiem „Rudego”?! Czyżby Walter był po stronie nazistów?
Okazuje się, że zaraz po ucieczce zamierzał wrócić na Pawiak. Chciał tam dokończyć swoją pracę – przecież miał „moc zleceń”. Ale… i teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie.
Ryszard Walter – w AK jeden z najlepszych speców od łączności – przyznaje wprost, że już od dawna jest niemieckim agentem. Mało tego, akcja Szarych Szeregów dała mu niesamowitą szansę, a on – ku chwale III Rzeszy – zamierza z niej skorzystać. Jak? Otóż zmienia plany. Nie wróci już na Pawiak, gdzie wcale nie czuje się więźniem, tylko dokończy swoją misję na wolności. „Czyż to nie najlepsza okazja do kontynuowania swoich planów, które przez pana przedwczesne wkroczenie w czerwcu ub. r. [wtedy został aresztowany przez Niemców – M.W.] zniweczone zostały? Stałem się bowiem w oczach wroga bohaterem jako jeden ze zbiegłych. Byłby to szczyt krótkowzroczności taką okazję zmarnować”.
I role się odwracają. Odtąd to gestapowiec będzie go słuchać, bo Walter przejmuje dowodzenie operacją. Co to było za działanie i przeciwko komu, wynika z dalszej części listu.
„Poluję sam i tylko na grubą zwierzynę. Zastawiam sieci o dużych okach i nie będę się gniewał, jeśli jakie małe rybki przez nie na razie się wymkną – są one bardzo zbliżone do forpoczty grubych ryb. I to jest jedynie ważne (…). Od zewnątrz nie dostaniemy się do organizacji. Jestem pewien, że pan mi przyzna rację, dlatego wymagam od pana więcej niż zaufania”.
Na koniec Walter w trybie rozkazującym dodał, że potrzebuje nowych dokumentów i pieniędzy. No i reklamy. Zadeklarował, że sam puści w konspiracyjne szeregi „odpowiednią bajeczkę” o swojej ucieczce, a od Gestapo chce, by mu już wreszcie nikt nie przeszkadzał, tylko otoczył go bardzo dyskretną opieką.
Nawet dziś, gdy czyta się ten list szpiega i wymianę korespondencji między różnymi agendami AK, ciarki chodzą po plecach. Technik AK Ryszard Walter ujawnił bowiem, że od dawna jest niemieckim agentem, a teraz zaczął polowanie na któregoś z przywódców podziemia. Czyżby tą „grubą zwierzyną” był sam szef AK, generał brygady Stefan Rowecki „Grot”?
Misterna akcja Gestapo z masonerią w tle
To, czego nie napisał Ryszard Walter i czego nie dodał szef kontrwywiadu AK Bernard Zakrzewski, uzupełnił po wojnie brat agenta Gestapo – Robert.
Okazuje się, że akcja pod Arsenałem i zawierający przechwałki list Ryszarda do Gestapo to zaledwie czubek góry lodowej większej afery szpiegowskiej. Bo oto w Warszawie od kilku miesięcy rozgrywa się pojedynek wywiadów i kontrwywiadów III Rzeszy i Polski Podziemnej. Już są ofiary, ale sytuacja dopiero gęstnieje od grozy.
Kilka słów o urodzonym w 1908 roku we Lwowie, a zmarłym w 1981 roku Robercie Walterze. To postać równie kolorowa jak jego brat. Człowiek niezależny finansowo, bo twórca perfum, dusza towarzystwa i intrygujący gawędziarz. No i przede wszystkim mason – zarówno przed wojną, jak i po niej był szefem loży i prowadził elitarny salon ezoteryczny. Jego rojeń o przyszłości z zapartym tchem słuchała po wojnie sama Nina Andrycz, która odwiedzała go z premierem Cyrankiewiczem.
Walter to tęgi umysł – szła fama. To człowiek, który posiadł umiejętność poruszania się między wymiarami. Na pewno miał niebywałą charyzmę. Udało mu się otoczyć kręgiem wiernych uczniów i uczennic. Do zaufanych należał m.in. wybitny antropolog prof. Andrzej Wierciński. Z kolei gnostyk i antropozof Jerzy Prokopiuk, jak sam twierdził, właśnie jemu zawdzięczał wejście na „ścieżkę poznania”. Czego? Tego nikt poza masonami zrozumieć nie może, choć – jak się okazuje – wielu próbowało. O nich za chwilę.
W czasach stalinowskich Ryszard i Robert Walterowie trafili za kraty. Ryszard wiadomo za co, Robert natomiast został oskarżony o szpiegostwo na rzecz imperialistów, ale śledczych wyraźnie interesowała także jego działalność wojenna: na ile jest zorientowany w operacjach swego brata i czy sam maczał w nich palce. Ponieważ śledczym trudno było się poruszać w kręgach konspiracyjnych, a jeszcze trudniejsza okazała się materia masońska, ubecy sięgnęli po kogoś zorientowanego w obu tych środowiskach. Były szef kontrwywiadu AK Bernard Zakrzewski w więzieniu współpracować i sypać nie zamierzał, ale Juliusz Wilczur-Garztecki, jego podkomendny z okresu wojny, już tak. I to właśnie jemu zawdzięczamy szokującą wiedzę na temat misternej akcji Gestapo z masonerią w tle.
Wilczur-Garztecki zasugerował, że aby zrozumieć, co tak naprawdę działo się nad ciałem umierającego „Rudego”, należy się cofnąć do… XIX wieku! Napisał zatem elaborat i trzeba przyznać, że jest to jeden z najciekawszych dokumentów o historii masonerii znajdujących się dziś w IPN-ie.
Sto pięćdziesiąt lat temu, zaczyna Garztecki swoją analizę, pojawił się w Europie pewien sprytny kupiec. Twierdził, że w Egipcie dostąpił „najwyższego wtajemniczenia” i w związku z tym predestynowany jest do założenia w Europie kolejnego rytu masonerii. Tych było w owym czasie już sporo, ale nowy – w odróżnieniu od nich – miał być oczywiście „najwyższy”. Tak oto powstał ryt Memphis, którego nazwa pochodziła od jednej ze stolic starożytnego Egiptu. W tym miejscu należałoby pewnie napisać, czym zajmowali się masoni, ale nawet dla Garzteckiego okazało się to niezwykle trudne. Oficjalnie, tłumaczył, chodziło o szerzenie kultu rozumu i liberalizmu. Tak naprawdę jednak masoni – w oparach magii i w specjalnych fartuszkach – po prostu lubili spędzać ze sobą czas z dala od własnych żon.
W tym samym okresie co wspomniany tajemniczy kupiec do europejskich salonów pukał już kolejny cwaniak. „Posługując się podobną historyjką”, założył ryt o nazwie Mizraim. Obu tych grup pewnie nikt by nie zauważył i nie brał poważnie, gdyby nie pomysł, aby panowie zjednoczyli siły i wspólnie wypłynęli na szersze wody. I rzeczywiście, po tej fuzji ryt Memphis-Mizraim złapał wiatr w ezoteryczne żagle. Dał się wchłonąć kolejnej dryfującej grupie, znanej jako Zakon Martynistów, która tym się różniła od innych, że w jej szeregi przyjmowano kobiety. Prekursorem takiej nowoczesnej masonerii był „mag”, który nieskromnie obrał pseudonim Papus i wyjechał w 1912 roku do Petersburga, gdzie zdobył ogromną sławę, wykonując przed rodziną carską „operacje magiczne”. Jakie? Oczywiście to tajemnica, ale zapewne chodziło o modne wówczas eksperymenty ezoteryczne: telekinezę, jasnowidzenie czy bilokację. Aż do wybuchu II wojny światowej Europejczycy i Amerykanie wprost szaleli na tym punkcie. Najwybitniejsi ezoterycy, czyli różnej maści sztukmistrze, szalbierze i mago-guślarze, zbijali prawdziwe fortuny, przeprowadzając spektakularne pokazy, między innymi nawiązywania kontaktów z zaświatami. Pomagała im w tym specyficzna socjotechnika: nadawali sobie różne stopnie wtajemniczenia (ryt Memphis-Mizraim miał ich aż 99), wymyślali coraz to nowe obrzędy i pompowali różnymi kanałami propagandę, jakoby władali światem poprzez tajne rady i rządy. Co ciekawe, to właśnie frakcją Memphis-Mizraim był znany z powieści Dana Browna Zakon Iluminatów – kolejna grupa zamożnych panów, którym marzyła się władza nad światem – a także grupa o jakże słodko brzmiącej nazwie Piramida Północy w Dolinie Wisły.
Członkowie Memphis-Mizraim działali w całej Europie, ich stolicą zaś był Paryż. To, że tym środowiskiem zainteresują się w którymś momencie służby specjalne, było jasne jak słońce, jeden z jego symboli. Które służby i jakiego państwa pierwsze zorientowały się, że dzięki masonom można przeniknąć do całkiem niemasońskich elit wroga, nie wiadomo. Garztecki utrzymuje, że były to służby brytyjskie.
Najzdolniejszym uczniem Papusa był Polak Czesław Czyński. Przed rewolucją październikową uzyskał stopień Wielkiego Imperatora Memphis-Mizraim na Cesarstwo Rosyjskie i Królestwo Polskie, a po rewolucji bolszewickiej w Rosji przeniósł się do Polski. Założył tu organizację Towarzystwo Studiów Ezoterycznych, która zajęła się werbunkiem młodego narybku. Ekipa ta, niczym zarząd Amwaya, obwarowała się jeszcze trudniejszymi do pojęcia stopniami wtajemniczenia i zaczęła posługiwać się żargonem niezrozumiałym nawet dla średnio zaawansowanych masonów. Zachwycony sobą Czyński zaczął jednak zjadać własny ogon – wplątał się w środowisko satanistów, czym naraził się na proces. Jakby tego było mało, już w Niemczech uwiódł w hipnozie pewną arystokratkę, co nie spodobało się jej mężowi. Ten uruchomił odpowiednie służby i zmusił ucznia Papusa do wyjazdu. Ostatecznie Wielki Imperator na czele stu najwierniejszych członków został z Memphis-Mizraim usunięty, a stanowisko Wielkiego Hierofanta objął mieszkający w Warszawie emigrant rosyjski pułkownik Czaplin.
I tu Wilczur-Garztecki powoli dochodzi do sedna.
W odróżnieniu od wielu innych lóż i rytów Memphis-Mizraim miał jakąś przedziwną słabość do rosyjskich emigrantów, tak zwanych białych. A tych w przedwojennej Warszawie było całe mnóstwo. Wygnani z sowieckiej Rosji bez prawa powrotu topili swe żale i frustracje w alkoholu, ale by nie wypaść całkowicie z obiegu (no i mieć za co żyć), zatrudniali się w polskim wywiadzie wojskowym (kierunek Rosja Radziecka) albo dawali się werbować wywiadowi niemieckiemu. Doszło zatem do tego, że loża Memphis-Mizraim stała się przystanią zdegradowanej rosyjskiej generalicji, a zarazem skrzynką kontaktową dla oferujących jej usługi służb różnych krajów.
Borys A. Smysłowski w rycie Memphis-Mizraim
I tu pojawia się postać szczególna – Borys Aleksiejewicz Smysłowski, również z pochodzenia Rosjanin, klamra całej tej układanki.
Smysłowski był typowym białym Rosjaninem. Urodził się w guberni kijowskiej, w rodzinie ziemiańskiej. Jego ojciec był pułkownikiem i zadbał o jego karierę. Borys ukończył zatem korpus kadetów w Moskwie, a potem akademię artylerii w Petersburgu. W czasie I wojny światowej dokonał wielu bohaterskich czynów, za co był odznaczany. Gdy wybuchła rewolucja, nie przyłączył się do czerwonych. Walczył z bolszewikami na Kubaniu i Krymie. Potem wyemigrował do Polski. Warszawiakiem został dopiero w 1935 roku, wcześniej mieszkał i pracował w Gdańsku. Prawdopodobnie tam został zwerbowany przez niemiecki wywiad wojskowy, który być może wskazał mu masonerię jako doskonałe środowisko pracy.
I rzeczywiście. Po przeprowadzce do Warszawy szybko związał się ze środowiskiem Memphis-Mizraim, szczególnie mocno zaś z jednym z Imperatorów rytu – Robertem Walterem. Gdy okazało się, że jego brat Ryszard prowadzi dla polskiej armii badania nad sprzętem radiowym nowej generacji, zbliżył się również do niego. Na kilka lat przed wojną trzej przyjaciele – Borys (w masonerii przewodniczący kapituły „Pelikan pod Jutrzenką Wschodzącą” i Wielki Konserwator Obrządków o branżowym imieniu „Hermes”), Robert (Wielki Kofta i Tajny Radca „Waltari”) i Ryszard (bez konkretnego przydziału) – zostali wpisani do rejestru handlowego jako dyrektorzy fabryki radiowej na warszawskiej Ochocie. Fabryka ta zaczęła produkcję radiostacji dla wojska. Gdy wybuchła wojna, łączność radiowa między poszczególnymi polskimi jednostkami została sparaliżowana. Przypadek?
To, czego nie wiedział Wilczur-Garztecki, dziś już wydaje się jasne. Tak się bowiem składa, że agent i mason, a przy okazji playboy i dandys Smysłowski zawsze brylował tam, gdzie się roiło od polskich mundurów. Nie dziwi więc, że szybko zaprzyjaźnił się z Janem Czarnomskim, młodziutkim ziemianinem z lubelskiego. To, że wujem chłopaka był dyrektor jednej z największych fabryk zbrojeniowych II Rzeczypospolitej – Zakładów Amunicyjnych „Pocisk” – nie powinno już nikogo dziwić. Czarnomski studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim. Tam zwrócił na siebie uwagę profesora Marcelego Handelsmana, wybitnego historyka i – to już też nie powinno dziwić – masona, członka Wielkiego Wschodu Polski. Handelsman był nim tak zachwycony, że wysłał go na Zachód, nad Loarę, gdzie archiwa Wielkiego Wschodu Francji stanęły przed nim otworem. Czarnomski wyjechał na rok, a przy jego boku kogo mamy? Smysłowskiego! Panowie nawiązali różne kontakty, bawili w stolicy Francji. Co wieczorami wyprawiał Smysłowski, lepiej nie wiedzieć. Po powrocie do Polski Czarnomski – dzięki Memphis‑Mizraim – kontynuował niesamowitą karierę. W ciągu zaledwie pięciu lat ten dwudziestoparolatek awansował z pierwszego na dziewięćdziesiąty piąty stopień masońskiego tajemniczenia, a następnie jako Wielki Mistrz Świateł „Elpher” objął funkcję Wielkiego Mistrza Wielkiego Templum Mistycznego Memphis-Mizraim na Polskę. W drugiej połowie lat trzydziestych sporo podróżował po Europie, na dłuższy czas zatrzymując się w Wiedniu. Tam, jak sugerował Garztecki, robił proniemiecką robotę przed Anschlussem, za co po powrocie został nagrodzony tytułem Wielkiego Mistrza Zakonu Iluminatów na Polskę w stopniu „maga”.
Co do Smysłowskiego, wybuch wojny nie przerwał jego kariery. W 1940 roku obermag wrócił do Warszawy, ale zamiast masońskiego fartucha miał na sobie mundur Wehrmachtu. Nazwisko też udało mu się zmienić. Odtąd używał pseudonimu operacyjnego von Regenau. Został Sonderführerem (K), potem Sonderführerem (B), a pod koniec wojny pułkownikiem i wreszcie generałem majorem 1. Rosyjskiej Armii Narodowej. Tak naprawdę był jednak oficerem Abwehry, a wszystkie siły koncentrował na walce z bolszewikami. Nawiązał bliższą współpracę ze środowiskiem białych Rosjan w Warszawie i po kolei wciągał ich na niemiecką służbę.
Wróćmy teraz do braci Walterów. Mimo że Smysłowski przestał być Polakiem, a został Rosjaninem w niemieckim mundurze, panowie nie ochłodzili stosunków. Przeciwnie – coraz częściej spędzali razem czas, a gdy Ryszarda aresztowało Gestapo, Smysłowski wyciągnął do niego pomocną dłoń. W areszcie na Pawiaku załatwił mu pracę. Tam jego przyjaciel razem z innymi więźniami złożył radioodbiornik i – jak po wojnie twierdził Robert Walter – udało mu się nawiązać łączność z AK oraz Londynem. Czy to prawda, nie wiadomo, ale już bezspornie – w ten właśnie sposób – Walter wszedł w polską konspirację na Pawiaku jak nóż w masło.
I teraz najważniejsze...
„Czy akcja pod Arsenałem była niemiecką ustawką?”
Czy umieszczając Ryszarda w więźniarce, którą miało odbić AK, Smysłowski chciał go wyciągnąć na wolność, by dać mu dobrą „legendę” do głębokiej penetracji podziemia? Odpowiedzi może być kilka.
Po pierwsze, Gestapo prawdopodobnie z wyprzedzeniem wiedziało o próbie odbicia „Rudego”. Miało agenta w Szarych Szeregach, jego nazwisko jest dziś znane. A zatem mogło umieścić Ryszarda w aucie, licząc, że przeżyje strzelaninę.
Po drugie, zaraz po akcji Ryszard Walter ukrył się w domu swojej przyjaciółki pod Otwockiem. Tam przyjechał Smysłowski i namówił go, by już nie wracał do Gestapo, ale ukrywał się i nadal spiskował. Czy to pod jego wpływem agent napisał cytowany wcześniej list? Nie wiadomo, znana jest jednak silna rywalizacja między Gestapo i Abwehrą, gdyby więc w tym momencie Smysłowski chciał przejąć Ryszarda i wysłać go ze swoją misją do podziemia, nie byłoby to dziwne.
Ale ta historia potoczyła się inaczej.
Chociaż do końca wojny nikt już Ryszarda Waltera nie niepokoił, z wielkiego polowania na „grubą zwierzynę” z AK nic nie wyszło. Agent nie zdołał rozwinąć skrzydeł w szpiegowskim fachu i ani nie dotarł do przywódców Armii Krajowej, ani nie spenetrował Komendy Głównej. Na przeszkodzie stanął mu bowiem Zakrzewski. Szef AK-owskiego kontrwywiadu przejrzał tę grę i uniemożliwił mu kontakty z podziemiem. Być może też, w zamian za ciszę, darował życie. Żaden likwidator pracujący dla podziemnej Temidy nie pofatygował się do Otwocka, choć przecież tego miasteczka nie strzegła żadna mistyczna masońska tarcza. Ryszard przeżył zatem wojnę, a akcja pod Arsenałem trafiła na stałe do polskiej legendy niepodległościowej.
To, czego nie powiedział nigdy wprost Bernard Zakrzewski, dopowiedział po wojnie tajny współpracownik SB o pseudonimie Czwartek. Ten tajemniczy konsultant historyczny bezpieki w latach 70. napisał zdumiewający dokument. „Czwartek” zdradził, że Gestapo przygotowało więcej niż jedną próbę odbicia przez AK więźniów wracających z Szucha na Pawiak. Takie inscenizacje, twierdził, dawały niemieckim służbom podwójną korzyść. Po pierwsze, „uratowany” agent mógł nadal działać w poprzednim środowisku albo przejść do pracy w innej, z punktu widzenia Gestapo jeszcze ważniejszej, grupie. Po drugie, żołnierz podziemia, który taką akcję odbicia więźniów zorganizował, z automatu stawał się w swoim środowisku gwiazdą – zyskiwał prestiż, zaufanie przełożonych, a niekiedy awansował. Według „Czwartka” przynajmniej jeden z takich oficerów był agentem Gestapo.
Informator SB upierał się także, że organizując sfingowane odbicie, Niemcy gotowi byli poświęcić funkcjonariuszy nadzorczej służby więziennej osłaniających furgonetkę. Tak się właśnie stało pod Arsenałem.
Miasto szpiegów Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2025
Czy ma to jakieś znaczenie dla legendy akcji Szarych Szeregów? Prawdopodobnie nie. Mit stworzony przez Kamińskiego jej bohaterów unieśmiertelnił. To właśnie na tej legendzie podziemie zbudowało morale młodej konspiracji. „Kamienie na szaniec” oddziałują nadal i żaden mason już tego nie zmieni.
Fragment książki Michała Wójcika „Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie”, która ukaże się 25 marca nakładem Domu Wydawniczego Rebis. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji