Z okna pawilonu wspólnych cel widać było dobry kawałek świata. Przede wszystkim widać było nowych. Poruszali się zgodnie z przyjętym od zawsze porządkiem. Najpierw do magazynu odzieżowego po nowe, jasnoniebieskie ubrania więzienne, a potem do „szpitalki" na badania. Zazwyczaj szli przez rozległy brukowany dziedziniec więzienny, niemiłosiernie hałasując drewnianymi podeszwami nowych butów, w których nie umieli się jeszcze poruszać. Zawsze tak samo. Ale tym razem zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Naczelnik Rokicki, który stał ze swoją świtą przed wejściem do pierwszego pawilonu, zatrzymał całą grupę i cofnął kilku więźniów do magazynu odzieżowego. Minęło niemało czasu, zanim pojawili się z powrotem. Teraz byli ubrani w poniemieckie czarno-żółte pasiaki, a jeden z nich, niski, wyraźnie starszy, siwy mężczyzna z sumiastymi białymi wąsami, ubrany został w dziwne, krótkie, sięgające ledwie do kolan ubranie z naszytymi kolorowymi łatami i w za duże o dobrych kilka numerów drewniaki. Na głowę nałożono mu wysoką, białą błazeńską czapkę. Szedł nisko pochylony, jakby nieobecny, obojętny wobec tego, co z nim wyczyniają.