– Był wtedy lekki mróz, sporo śniegu. Mama przygotowała wigilię. Właśnie mieliśmy się dzielić opłatkiem, gdy usłyszeliśmy strzały. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Natychmiast rzuciliśmy się do okien i uciekliśmy z domu – opowiada Jan Białowąs, jeden z Polaków, którzy przeżyli wigilijną pacyfikację wsi Ihrowica (Podole, dzisiejsza Ukraina). Zginęło w niej 65 osób.
Pan Białowąs, wówczas 17-latek, z dwoma braćmi, mamą, siostrą i jej czteroletnią córeczką schowali się w stodole ukraińskiego sąsiada, którego nie było w obejściu. Leżąc w słomie, słyszeli odgłosy rzezi. – Strzały, uderzenia, krzyki i błagania – opowiada. – Potem poczuliśmy swąd spalenizny. To paliła się nasza chałupa i inne polskie domy. Cały nasz dobytek poszedł z dymem.
Rodzina Białowąsów odważyła się wyjść z ukrycia dopiero nad ranem, gdy po sotni ukraińskich nacjonalistów nie było już śladu. Natychmiast pobiegli na plebanię, gdzie mieszkał ksiądz Stanisław Szczepankiewicz. Ten energiczny kapłan przewodził miejscowej polskiej społeczności, a tragicznego dnia, gdy zaczęła się napaść, zaczął bić w dzwon, ostrzegając i ratując w ten sposób wielu parafian.
– Przed budynkiem zgromadzili się już przerażeni ludzie. Nie byłem w stanie wejść do środka i na to patrzeć. Wszyscy domownicy: ksiądz, jego matka, siostra i brat zostali zarąbani siekierami – wspomina Jan Białowąs. Pochowano ich wraz z innymi ofiarami masakry na miejscowym cmentarzu. 64 osoby w masowym grobie. Księdza osobno w trumnie zrobionej naprędce z bydlęcego żłobu. – Po tym, co się stało, wyjechaliśmy na zachód – wspomina Białowąs, który mieszka obecnie w Końskowoli pod Puławami.