Nie to, żeby wrażenie, jakie wywiera ów wielki fresk, było mylące. Tak było w istocie: oto pociski z potężnych pancerników rozrywają się na żelbetowych fortach Wału Atlantyckiego, z setek barek desantowych wskakują w fale tysiące żołnierzy, odwaga atakujących przez nieosłonięte plaże idzie w zawody z determinacją zaskoczonych obrońców. Strzały i detonacje mieszają się z rykiem lecących na niskim pułapie samolotów szturmowych.
Przyczółki powiększają się, coraz więcej Amerykanów i Brytyjczyków z coraz większą ilością broni i sprzętu zajmuje coraz większy obszar Normandii, aby po paru miesiącach przełamać linie niemieckiego frontu, wziąć tysiące jeńców i wyzwolić niemal całą Francję i Belgię.
Alianci w dużej mierze zawdzięczają sukces druzgocącej przewadze w powietrzu, panowaniu na morzu i nieograniczonym – w porównaniu z Trzecią Rzeszą – zasobom ludzi, paliwa, amunicji i sprzętu. Ale ogromna, bezprecedensowa w dziejach operacja powiodła się dzięki mistrzowskiej logistyce, organizacji i dowodzeniu. Faktem jest, że Tygrysy górowały w starciu nad Shermanami i Cromwellami, lecz w rezultacie to tym ostatnim nie zabrakło benzyny, by dojechać do Paryża.
A teraz przyjrzyjmy się pewnemu szczegółowi. Otóż gen. Omar Nelson Bradley, dowódca amerykańskiej armii, uznał w swej „Żołnierskiej epopei”, że zawdzięcza powodzenie operacji w Normandii pewnemu sierżantowi, który wynalazł żelazne żerdzie mocowane do przednich osi czołgów. Wcześniej tanki amerykańskie dojeżdżały do licznych żywopłotów grodzących pola i – zamiast je kłaść pokotem – wspinały się po nich i przewracały. Żerdzie pozwalały na wgryzanie się w żywopłot i rozrywanie go. To ów sierżant wygrał drugą wojnę światową.
Tak twierdzi Bradley i można mu chyba zaufać, nie tylko dlatego, że stał się jednym z nielicznych w historii Stanów Zjednoczonych generałów „pięciogwiazdkowych”. Wielka waga, jaką przywiązywał do szczegółów, czyni jego wspomnienia szalenie wiarygodnymi. Oto kończy się wojna i nad Łabą spotykają się oddziały amerykańskie z sowieckimi. Pełna przyjaźń i fraternizacja. Od poziomu plutonu przez kompanie, bataliony, pułki, brygady, dywizje i korpusy dowódcy US Army podejmowani są przez komandirów Armii Czerwonej. Amerykanie nie wytrzymują gościnności Rosjan przejawiającej się w piciu na umór. Straszne wieści wędrują od sztabu do sztabu. Aż wreszcie przychodzi czas na Bradleya, którego oczekuje marszałek Koniew. Amerykanina przygotowuje na spotkanie cała grupa antykryzysowa, każąc mu m.in. obżerać się szprotkami w oliwie, które w jakimś stopniu przynajmniej uchronią organizm przed spirytusem.