Na piętrze w dyskretnym świetle lampionów, między parawanikami na bambusowych prętach, ozdobionymi rysunkami pagód, kulisów i pól ryżowych panował tłok i przy stołach zastawionych chińskimi potrawami, butelkami z naszą czystą wyborową i specjałem z Państwa Środka – ryżową wódką maotaj – przeważało męskie, hałaśliwe towarzystwo. Biesiadnicy byli młodymi mężczyznami, którzy ubierali się z nieco przesadną elegancją; zwracała uwagę ich duża skłonność do złotych ozdób w postaci sygnetów, wisiorów, bransolet, łańcuchów.
Kelnerzy traktowali ich z nadzwyczajną, jak na PRL, starannością i czuwali dyskretnie w pobliżu biesiadnych stołów, gotowi spełniać wszelkie zachcianki hojnych gości. Osobnicy ci między toastami i konsumpcją przeliczali coś na bibułkowych serwetach, mnożyli i dzielili, dodawali i odejmowali. W wyniku tych działań arytmetycznych na stole pojawiały się pliki zielonych banknotów, które sprawdzano nader sprawnie, śliniąc wskazujący palec dla lepszej kontroli jakości „zieleniny”, jak nazywano potocznie dolary. Pod wieczór zaś oddawano się bardziej przyjemnościom niż interesom. Wówczas pojawiały się efektowne, ładne dziewczyny i one ozdabiały męskie towarzystwo. Zabawa przedłużała się nieraz i chociaż „Szanghaj” był formalnie czynny do północy, wobec tych szczególnych gości stosowano taryfę ulgową.
Byli oni bowiem wybrańcami fortuny i całe miasto śledziło z podziwem most powietrzny między Warszawą a Budapesztem. W owym czasie istniała znaczna różnica w zakupie dolara na czarnym rynku w Polsce i na Węgrzech. Węgry miały tańszego dolara i prosty, a zarazem zyskowny pomysł polegał na masowym skupie dolców u naszych przyjaciół Węgrów i przywozie ich do Polski. Most powietrzny działał wahadłowo i całe rzesze kurierów poruszały się za pomocą aeroplanów między pięknym miastem czardasza i zupy rybnej nad Dunajem i Warszawą. Różnica w cenie dolarów tam i tu przynosiła krociowe zyski i szefowie tego sprawnie zorganizowanego interesu stali się w krótkim czasie krezusami. W Budapeszcie przebywali miesiącami ludzie z Warszawy, nawiązując odpowiednie stosunki i zajmując się masowym skupem forintów, za które nabywano dolary, i nawet tak trudny przecież język węgierski siłą rzeczy stawał się dla nich coraz bliższy i mogli się nim bardzo swobodnie porozumiewać.
Szczególnie dźwięczne słowo „rendorszag” (oznacza – milicję) było im bardzo bliskie jako sygnał ostrzegawczy. Chociaż w węgierskich organach ścigania też mieli swoich ludzi; mocno już wtedy korumpował się aparat władzy w KDL-ach.
Warszawski „Szanghaj” stanowił miejsce spotkań pracowitej rzeszy kurierów i szefów. Interesom przewodzili trzej mężczyźni w sile wieku, doświadczeni w trudnym życiu pod niebem socjalizmu, zahartowani miesiącami i latami odsiadek w turmach, kiedy to żelazną regułą gry było grobowe milczenie w śledztwie i odporność na rozmaite presje przesłuchujących oficerów milicji i bezpieki.