Reklama
Rozwiń

Pociąg do Warszawy. Rozmowa z Piotrem Nowiną-Konopką

- Nikt się nie spodziewał, że zgarniemy całą możliwą pulę w Sejmie i cały Senat, i że nasze głosy będą miały znaczenie przy wyborze prezydenta – tak o wyborach w czerwcu 1989 r. mówił w wywiadzie rzece Piotr Nowina-Konopka, wybitny polityk, który zmarł 13 czerwca br.

Publikacja: 04.07.2025 04:29

DOKĄD TĄ DROGĄ? Wydawnictwo C.H.Beck, Warszawa 2025

DOKĄD TĄ DROGĄ? Wydawnictwo C.H.Beck, Warszawa 2025

Z jakim zadaniem jechał pan do Warszawy na obrady Okrągłego Stołu, przecież chyba nie tylko po to, by organizować konferencje prasowe?

Miałem reprezentować stanowisko Lecha Wałęsy, który poza pierwszym oficjalnym posiedzeniem nie brał udziału w obradach. Czekał w Gdańsku na rozwój wydarzeń, więc miałem i jego informować.

Ale nie był pan rzecznikiem całej „Solidarności”?

Nie, tę rolę miał nadal pełnić Janusz Onyszkiewicz, który do tej pory rzecznikował „Solidarności”, a wspierać go miał Jacek Moskwa. Współpracowaliśmy jednak bardzo chętnie i w sumie tworzyliśmy jedną drużynę. Chętnie im pomagałem, zwłaszcza że miałem dobrą szkołę z Gdańska, gdzie przez ostatnie lata mówiłem nieraz do kamery i wiedziałem, jak należy mówić, aby w kilkadziesiąt sekund przekazać własne stanowisko w skomplikowanej sprawie. Szkoliłem więc opozycyjnych uczestników obrad. Mieliśmy zagwarantowane prawo do wypowiedzi w mediach państwowych, ale musieliśmy zadbać o to, by docierało do widza dokładnie to, co chcieliśmy, aby dotarło. Było to ważne, by nauczyli się mówić prosto i precyzyjnie, bo operatorzy państwowej telewizji byli nie w ciemię bici i umieli odpowiednio przyciąć materiał tak, że wypaczało to sens wypowiedzi. Przecież ci ludzie z telewizji państwowej to w większości były stare esbeckie wygi. Myśmy jeszcze takich medialnych pistoletów nie mieli. Zastosowaliśmy wtedy patent, którego autorką była chyba popularna dziennikarka radiowa Janina Jankowska. Każdy, kto stawał przed kamerą, trzymał w ręku karton A4 z napisem solidarycą „Solidarność”. To nas identyfikowało jako stronę opozycyjną i pozwalało łatwo rozróżnić w okienku reżimowego telewizora od przedstawicieli władzy. Świetny patent, trochę się baliśmy, że wypadnie nieco sztucznie, ale przyjęło się i zadziałało.

Czytaj więcej

Upadek komunizmu w Polsce zaczął się za Gierka

Dało się okiełznać takich ludzi jak Kuroń czy Michnik?

Adam, jak wiadomo, jąka się, ale wpadł na pomysł, by zrobić z tego atut i zażądać dla siebie więcej czasu antenowego. Pewnego razu wystawiliśmy więc do jednej wypowiedzi trzech jąkałów i wypadli świetnie, bo autentycznie! Nie pamiętam niestety, kto był trzeci, poza Adamem i Tolkiem Stawikowskim. Największą frajdę miałem podczas dyskusji Bronisława Geremka i Janusza Reykowskiego. Przy obradach był taki zwyczaj, że przed kamerą ustawiano negocjatorów z tego samego stolika, ale z przeciwnych stron. Reykowski był wtedy po stronie rządowej i widziałem, że ekipa telewizyjna jest po jego stronie. Geremek był nauczony występować jako wykładowca, ale nie za bardzo umiał mówić do kamery. Bardzo dużo gestykulował. Mówię więc do niego: „Panie profesorze, musi pan sobie zająć ręce, bo jak pan nimi macha, to rozprasza pan widza. Może niech pan weźmie fajkę do ręki. Ale patrzeć musi pan w kamerę i musi pan mówić krótkimi, prostymi zdaniami”. Geremek kiwnął głową ze zrozumieniem. Wystąpił jak z nut – mówił jasno, klarownie, ręce unieruchomione. A Reykowski wiercił się, kiwał głową, machał rękami. Wypadł znacznie gorzej. Jego „sparingpartnerem” był reżimowy dziennikarz Karol Szyndzielorz. Stary wyga chyba wtedy uznał moje kompetencje medialne.

Czy ujrzał pan wtedy w ludziach władzy partnerów do rozmowy?

To był jednak wtedy przeciwnik. Niemniej dostrzegałem w jego szeregach ludzi rozumnych i niewyzbytych dobrej woli.

Kogo?

Chyba nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że takim politykiem okazał się Aleksander Kwaśniewski.

Znał go pan wcześniej z Wybrzeża?

Przelotnie, ale byliśmy już na „ty”. Studiował przecież na moim wydziale w Sopocie i działał w Socjalistycznym Związku Studentów Polskich. Studia zaczął, gdy ja się już obroniłem, ale ponieważ dalej angażowałem się w działalność kabaretową, to nieraz potrzebowałem sali albo nagłośnienia na występy. Przychodziłem do niego, by mi je swoją władzą młodzieżówki partii udostępnił. Potem straciłem z nim kontakt, ale oczywiście wiedziałem, że w latach 80. piął się po szczeblach partyjnej kariery.

Podczas obrad wykazywał się sporą elastycznością i często wychodził naprzeciw opozycji, by załatwić jakąś sprawę po jej myśli.

Sam właśnie tego doświadczyłem. Podczas negocjacji biegałem od stolika do stolika, aby wiedzieć, co się dzieje, i być ogólnie zorientowanym w postępie rozmów. Pewnego razu doszło do zwarcia w jednym z zespołów. Okoniem stawał Jerzy Bafia, taki komuch do szpiku kości. Wypatrzyłem Kwaśniewskiego i mówię mu: „Słuchaj, Olek, ten wasz Bafia zaraz pogrzebie szansę na dogadanie się”. Kwaśniewski chwilę podumał, po czym podszedł do Bafii i mówi: „Towarzyszu, wzywają was do Komitetu Centralnego, ja was zastąpię”. Bafia poleciał, a Kwaśniewski w kwadrans doprowadził do zgody.

Gdańsk, 5 stycznia 1989 r.: Lech Wałęsa (w środku) podczas konferencji prasowej, po lewej: Piotr Now

Gdańsk, 5 stycznia 1989 r.: Lech Wałęsa (w środku) podczas konferencji prasowej, po lewej: Piotr Nowina- -Konopka – ówczesny rzecznik prasowy przewodniczą-cego „Solidarności” – oraz (po prawej) ks. Henryk Jankowski

Foto: PAP/CAF/Stefan Kraszewski

Trochę wyszedł pan z roli rzecznika…

Ale pozostałem mediatorem. Fakt, to była intryga jak w dyplomacji.

A kiedy z rzecznika stał się pan decydentem?

Dopiero od przejścia do Warszawy na ministra stanu. Wtedy byłem zwykłym wyrobnikiem.

W kwietniu obrady Okrągłego Stołu zakończyły się porozumieniem, ruszyła kampania wyborcza do sejmu kontraktowego. Pan nie chciał startować?

Nie zgłaszałem się, nie myślałem wtedy o tym. O mnie chyba zresztą też nikt nie myślał w ten sposób. Nie było więc tematu. Zresztą w Gdańsku kandydatów było sporo.

Ale jakieś ambicje polityczne pan miał?

Wtedy wciąż jeszcze myślałem o własnej firmie. Myśmy z Wandą byli już sakramencko zmęczeni, bo ostatnie lata dały nam w kość. Zarobki mieliśmy marne, perspektywy niewielkie. Jedynie żartem, gdy już porozumienie Okrągłego Stołu zostało zawarte i szliśmy sobie po Warszawie z Geremkiem i Onyszkiewiczem, powiedziałem do tego pierwszego: „Panie profesorze, to jak już pan będzie, powiedzmy, za dwadzieścia lat ministrem spraw zagranicznych, to ja bym bardzo chciał zostać ambasadorem na Seszelach. Lubię morze i ciepły klimat”. Geremek na to: „Ależ, panie Piotrze, tam się nic nie dzieje, zanudzi się pan na śmierć”. Tłumaczę więc: „Właśnie o to mi chodzi! Na Seszelach panuje reżim wojskowy, więc wszystko, co będę musiał robić, to raz na rok wysłać depeszę: »Na Seszelach bez zmian«”. Tak się trochę droczyliśmy, bo tam nawet żadnej ambasady polskiej nie było, ale zapewniałem, że ją zbuduję, a potem będę sobie spokojnie żył na Seszelach na emeryturze. Na to Janusz Onyszkiewicz się włącza i mówi: „Bronek, słuchaj, w takim razie ja proszę o Nepal”.

Bronisław Geremek naprawdę został szefem MSZ i to niecałe dziesięć lat później…

Janusz nie został ambasadorem w Nepalu, ale pełnił wiele ważnych funkcji w państwie, a ja jednak zostałem ambasadorem, tyle że w Watykanie. Myślę więc, że te Seszele mogę już sobie odpuścić.

Przy układaniu listy wyborczej „Solidarności” z udziału w wyborach zrezygnowali m.in. Tadeusz Mazowiecki i Aleksander Hall. Uważali, że budowanie listy tylko w oparciu o ludzi „Solidarności” powoduje, że część opozycji nie będzie miała reprezentacji. Chodziło im o środowiska niezwiązane z „Solidarnością” jak KPN Leszka Moczulskiego. Pan nie miał takich wątpliwości?

Dla mnie to była jakaś histeria Mazowieckiego i Halla. Nie rozumiałem ich kompletnie. Co to znaczy, że nie było reprezentacji opozycji? Była drużyna Wałęsy i ona stanowiła reprezentację. Strategia, że idzie się zwartym blokiem, była jedyną skuteczną. Ta rozbieżność nie rzutowała jednak na naszą współpracę i przyjaźń.

Był pan aktywny w czasie kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku?

Nie byłem w żadnym sztabie, ale Wałęsa miał co robić, więc i ja miałem pełne ręce roboty. Wtedy jednak już naprawdę myślałem o firmie. Jak mówiłem, mieliśmy niedoinwestowany dom i rodzinę. Bieda nam doskwierała, byliśmy wyczerpani i mieliśmy poczucie, że tak dalej żyć się nie da. Rozdawnictwo darów i wyciąganie ludzi z mamra się skończyło. Zarejestrowaliśmy z moją żoną spółkę Partner i planowałem się zająć produkcją worków do dializy otrzewnowej. Profesor Pensonowa miała mnie wesprzeć i pomóc w kontaktach z polskimi szpitalami, a przyjaciele z Francji, którzy znali się na produkcji, obiecali przekazać know-how. Powiedziałem Wałęsie, że chcę odejść też z uczelni i zająć się własnymi sprawami. Zaczął naciskać, że potrzebuje biura prasowego w Gdańsku z prawdziwego zdarzenia. Odparłem, że dobrze – jeszcze tylko mu to biuro prasowe stworzę, znajdę dla siebie następcę i odchodzę. Już wtedy zresztą myślałem o Jarku Kurskim. (...)

Naprawdę nie chciał pan wejść do polityki? Zaangażował się pan tak bardzo przez te wszystkie poprzednie lata.

I przez te wszystkie lata Wanda dawała mi ogromne wsparcie, ale też poniosła przy tym spory koszt. Gdy w czasie obrad Okrągłego Stołu byłem poza domem długi czas albo gdy wcześniej kursowałem między domem Wałęsy a plebanią księdza Jankowskiego, ona sama prowadziła dom. Potrzebowaliśmy więc złapać oddech. Miałem zresztą poczucie, że sprawy już idą we właściwym kierunku. Umówiłem się więc z Wałęsą, że pojadę na wakacje, po powrocie we wrześniu stworzę mu biuro, a w październiku odchodzę na dobre.

Obserwował pan proces tworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego, poprzedzony wyborem na prezydenta generała Jaruzelskiego i nieudaną próbą stworzenia rządu przez generała Kiszczaka?

Tak, ale z oddali, bo wybrałem się z rodziną na wakacje do Francji. Czuć było, że czerwoni będą mieli problem z wyborem prezydenta. Dla nas to też był zgryz, bo przecież przy Okrągłym Stole nie było mowy o tym, że mamy poprzeć generała. Oni byli pewni, że zdobędą tyle głosów, że nie będą potrzebowali naszych, więc żadnej deklaracji od „Solidarności” nie chcieli. Nikt się przecież nie spodziewał, że zgarniemy całą możliwą pulę w sejmie i cały senat, i że nasze głosy będą miały znaczenie przy wyborze prezydenta. Już problem z listą krajową w czasie wyborów zmusił „Solidarność” do wyciągnięcia pomocnej dłoni w kierunku PZPR. Wtedy jednak w „poprawkowej” fazie wyborów sejmowych mogliśmy wskazywać wśród ich kandydatów ludzi nam bliższych. Ja na przykład poparłem publicznie Jana Kuligowskiego. To też sprawiło, że po stronie władzy nie było stuprocentowej jedności i lojalności.

Wakacje we Francji były udane?

Wspaniałe. Wyjechaliśmy w sierpniu, choć Wałęsa mnie próbował zatrzymać. W Lyonie pożyczyłem od znajomych kampera przerobionego z furgonetki i ruszyliśmy w objazd po Francji. Odwiedziliśmy Grenoble, Route Napoleonienne, Niceę, Prowansję, Pireneje, Biarritz, zwiedzaliśmy zamki nad Loarą i oczywiście Paryż. Wyprawa do Francji odsłoniła jednak moją ignorancję geograficzno- -klimatyczną. Zatrzymaliśmy się kiedyś naszą furgonetką na noc nad niezwykle malowniczym strumykiem w Alpach. Było ciepło i ślicznie, kwiatki kwitły, ale koło czwartej rano obudziłem się, trzęsąc się z zimna. Okazało się, że mimo sierpnia potok zamarzł. Cały czas w śpiworze siadłem za kierownicę i ruszyłem – wtedy się zorientowałem, że jesteśmy na wysokości 2000 metrów n.p.m., w okolicy lodowca La Meige, więc ten mróz nie był żadną anomalią. Za ignorancję trzeba płacić. W Paryżu jednak dorwał mnie telefon od Geremka. Jakimś cudem znaleźli mnie w domu naszych przyjaciół Marie Christine i Philippe’a Lafolie. Akurat nie było mnie, więc zostawili wiadomość, że mam oddzwonić. Ciężko jednak było się skontaktować, bo Geremek ciągle był na jakichś spotkaniach i naradach. Córka naszych gospodarzy Isabelle siedziała więc przy telefonie i godzinami wykręcała numer do Warszawy. W końcu się złapaliśmy i Geremek mówi: „Wracaj, bo powstaje rząd Mazowieckiego, jesteś potrzebny Lechowi”. Więc potulnie wróciliśmy, skracając wakacje. To był koniec sierpnia 1989 roku, a Isabelle jest do dziś dumna z wypełnienia funkcji mojej osobistej sekretarki.

Czytaj więcej

„Szaleńcy niepodległości. Historia Konfederacji Polski Niepodległej”. Jak doszło do rozstania Konfederatów

Gdy 12 września 1989 roku powstał rząd Mazowieckiego, Wałęsa już się zaczął odeń dystansować. Podobno gdy premier Mazowiecki zasłabł przy wygłaszaniu exposé, Wałęsa zawołał bez sentymentu: „Następny będzie Geremek!”.

Oglądaliśmy obrady sejmu w biurze Lecha. Potem pisałem dla niego oświadczenie, pełne jednak poparcia dla rządu. Wałęsa musiał się czuć rozczarowany, z pewnością zakładał, że Mazowiecki będzie wobec niego bardziej uległy. Bał się, że Geremek byłby zbyt niezależny, on miał swój krąg, był też bliżej Michnika i Kuronia. Gdy jednak jeszcze w sierpniu 1989 roku Lechu usłyszał od Mazowieckiego, że nie będzie premierem malowanym, musiał zrozumieć, że z nim też nie będzie łatwo. A potem przy konstruowaniu rządu i dobieraniu ministrów Mazowiecki nie konsultował się z Wałęsą i to musiało Lecha bardzo irytować.

Gdzie pan wówczas lokował swoją lojalność i sympatię?

W sierpniu i we wrześniu wciąż jeszcze sytuacja na linii Wałęsa–Mazowiecki była całkiem niezła. Stopniowo jednak, z każdym tygodniem, byłem coraz bardziej rozdarty. Dalej czułem się człowiekiem Lecha Wałęsy. Wszystkie te lata spędzone u jego boku zostawiły przecież jakiś ślad. Rozumowo jednak stopniowo przechodziłem na stronę Mazowieckiego. To on wtedy potrzebował pomocy i wsparcia, bo był na pierwszej linii frontu. Wiedziałem, że Wałęsa przetrwa, a tu może być różnie. Uważałem, że Lech powinien pilnować „Solidarności” i wspierać rząd. Początkowo to robił: jeździł i gasił strajki. Ale dużo przy tym gadał i samym tym gadaniem zaczął szkodzić. Media zaś wychwytywały każdą ostrzejszą wypowiedź Wałęsy i nagłaśniały ją. „Wyborcza” nadal była lojalna wobec Mazowieckiego, w końcu to na ich łamach pojawiło się hasło: „Wasz prezydent, nasz premier”. Wybijali się jednak na pismo samodzielne politycznie, tymczasem Lech odbiera im znaczek „Solidarności”. W to miejsce, jako reprezentant „Solidarności”, ma wejść „Tygodnik Solidarność” pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego – kompletna katastrofa medialna, polityczna i intelektualna. A Mazowiecki chce ucywilizować „Rzeczpospolitą”, której szefem zostaje Dariusz Fikus. Fikus dobrze rozumiał intencje Mazowieckiego: „Rzepa” nie ma być „organem rządu”, ale ma obiektywnie informować w stylu BBC o sytuacji politycznej, społecznej i gospodarczej. A ja wtedy – zrządzeniem losu – tkwię w Belwederze, moje emocje nadal towarzyszą Wałęsie, rozum – Mazowieckiemu.

Wałęsa wciąż jeszcze miał sporo uroku osobistego, wciąż jeszcze rzucał „wałęsizmy”, które były skrzydlatymi słowami, a nie tylko obelgami.

Pamiętam, że właśnie jakoś w tamtym czasie było spotkanie z ważnymi gośćmi z zagranicy i on im tłumaczył, dlaczego powinni nam pomóc zintegrować się z Zachodem i znosić bariery na granicach. Podawał przykład zająca, który gdy widzi, że po drugiej stronie granicy rośnie smaczna kapusta, daje nura i biegnie zjeść kapustę. „To samo jest z nami”, mówił Lechu, „my bardzo lubimy kapustę i dla nas te granice są sztuczne, więc dajcie sobie z nimi spokój”.

Obrady Okrągłego Stołu trwały od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. Uczestniczyli w nich przedstawiciele

Obrady Okrągłego Stołu trwały od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. Uczestniczyli w nich przedstawiciele władz PRL, opozycji demokratycznej oraz Kościoła. Głównym celem było znalezienie kompromisu w kwestiach społeczno-politycznych i zapoczątkowanie procesu demokratyzacji kraju

Foto: PAP/Damazy Kwiatkowski

Już wtedy też zaczęto mówić, że miał agenturalną przeszłość?

Te plotki krążyły od lat. Trudno mi odtworzyć dokładnie, co wtedy myślałem, choć nie wierzyłem w to, że mógł być na usługach bezpieki. Dziś po tych wszystkich lekturach myślę, że Wałęsa mógł mieć epizod współpracy. Zwrócili na niego uwagę i zaczęli go podchodzić, a Lech, jak to Lech, uznał, że ich wszystkich przechytrzy. Jak mu dawali pieniądze – to tym lepiej, bo są głupi, a on potrzebuje forsy. On nie czuł, że kogoś zdradza, ale że działa w dobrej sprawie, bo i tak będzie robił swoje. A że ubrudzi sobie ręce? No i co z tego, w stoczni też nieraz się ubrudził. Taka robota. Więc na oskarżenia należy nałożyć taką typową wałęsowską filozofię chytrości. No i jeśli popatrzymy na dokonania, na strajk, „Solidarność” i jego postawę w latach 80. XX wieku, to cały ten epizod z SB jest śmiechu wart. Tylko ludzie, którzy zostali poddani takim próbom, mają jakiekolwiek prawo oceniać Lecha. Zanim rzucą kamieniem, niech popatrzą w lustro, zwłaszcza „bohaterowie” najświeższej daty.

Kiedy dotarło do pana, że kryzys gospodarczy w Polsce jest tak głęboki, iż wszystkie społeczne pomysły „Solidarności” trzeba będzie wyrzucić do kosza i zrobić wolnorynkowe reformy?

Nie wiem, czy specjalnie się nad tym wszystkim zastanawiałem. Może od początku z przymrużeniem oka patrzyłem na pomysły indeksacji płac, ale wiedziałem, że ludzie muszą mieć poczucie, że dbamy o nich. Wiedziałem, że na dłuższą metę ten pomysł jest nie do utrzymania. Leszek Balcerowicz, gdy został ministrem, zrobił to, co musiał zrobić.

Chciał pan założyć własną firmę, miał pan od lat kontakty z Donaldem Tuskiem, Januszem Lewandowskim i Janem Krzysztofem Bieleckim. Czuł się pan liberałem?

Gospodarczo pozycjonowałem się bardziej jako liberał niż zwolennik państwa etatystycznego. W latach stanu wojennego dostawałem niejako z rozdzielnika bibułę liberałów. Wiedziałem więc, kim jest Friedrich August von Hayek, Michael Novak, Milton Friedman i kim byli Chicago Boys. Sam dostałem od gdańskich liberałów książkę Guya Sormana, francuskiego liberała, do przetłumaczenia na polski, by mogli ją wydać. Ale prawdę mówiąc, nie czułem się pełnoprawnym ekonomistą. Na studia poszedłem, jak mówiłem, dla morza, a nie z powodu zainteresowania ekonomią. Potem jako student bardziej żyłem kabaretem. Gdy podjąłem się pracy na uczelni i pisałem doktorat, zajmowałem się sprawami spedycji, transportu, konwencji międzynarodowych dotyczących transportu, więc z klasyczną ekonomią miałem mało do czynienia.

Wykładał pan jednak właśnie wtedy nauki społeczne w Gdańskim Instytucie Teologicznym.

Biskup Tadeusz Gocłowski utworzył zamiejscową jednostkę KUL-u, bo brakowało katechetów. W 1988 roku Gocłowski namówił mnie, bym wykładał naukę społeczną Kościoła. Co prawda, powiedziałem mu, że się na tym nie bardzo znam, ale on tylko skwitował: „To pan doczyta. Ładnie pan umie mówić. Da pan radę”. Jakoś mnie zmobilizował i zacząłem czytać. Nie tylko encykliki papieskie, jak słynne „Rerum Novarum”, ale także Stary Testament, gdzie jest o tym, w jaki sposób darowuje się długi, potem ojców pustyni, świętego Benedykta i różne pisma etyczno-społeczne Kościoła. Były to nieraz lektury, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. Chcąc jednak przygotować się do zajęć, musiałem się z nimi zapoznać. Nie miałem też pojęcia, że prawie ćwierć wieku później te zajęcia będą moim atutem przy nominacji na stanowisko ambasadora w Watykanie.

Ostatecznie wtedy nie został pan biznesmenem epoki transformacji, ale pozostał pan w polityce. Jak do tego doszło?

Nadszedł październik 1989 roku. Biuro prasowe już działa, Jarek Kurski już pracuje. Mnie został w planie jeszcze tylko wyjazd do Wenecji na kongres związków zawodowych, na którym mam reprezentować Wałęsę. Z Włoch miałem wrócić zaraz przed Wszystkimi Świętymi, więc lot miałem do Krakowa i tam Wanda miała mnie odebrać, byśmy pojechali na cmentarz do Modlnicy. Przed wyjazdem do Wenecji wezwał mnie Wałęsa i mówi: „Zostaniesz ministrem stanu u Jaruzelskiego”. Odparłem, że to chyba jakieś żarty, ale usłyszałem, że to już zdecydowane.

Kto decydował?

Lechu oczywiście, do spółki z Mazowieckim i Geremkiem. I jeszcze prymas Józef Glemp był pytany o zdanie i poparł pomysł. Lechu mnie przekonywał, że Jaruzelskiemu trzeba patrzeć na ręce, bo wokół prezydenta może utworzyć się jakiś ośrodek polityczny, że mam być wtyczką „Solidarności” w Kancelarii Prezydenta i ja będę jednym z trzech ministrów stanu. Nie pomogły moje argumenty, że mam inne plany, że nie znam się na administracji państwowej. Usłyszałem, że nie mam nic do gadania. Dostałem trzy godziny na decyzję. Pojechałem do domu. Wszystko to wydawało mi się absurdalne.

Warszawa, 12 września 1989 r.: Sejm zatwierdza skład rządu Tadeusza Mazowieckiego (premier przemawia

Warszawa, 12 września 1989 r.: Sejm zatwierdza skład rządu Tadeusza Mazowieckiego (premier przemawia): 402 posłów głosuje za, 13 wstrzymuje się, brak głosów przeciwnych

Foto: NAC

A chęć przeżycia politycznej przygody, a jednak jakaś ambicja? W końcu ważni ludzie pana wskazali.

Nie chodzi o to, że byłem jakimś skromnisiem. Sęk w tym, że już miałem inne plany i żyłem myślą o nich. Poza tym praca u generała Wojciecha Jaruzelskiego, który się kojarzył przede wszystkim z 13 grudnia, wydawała mi się czymś niezrozumiałym. Nawet jeśli posyłali mnie tam liderzy „Solidarności”, bym patrzył mu na ręce, to w oczach zwykłego człowieka nie mogło to wyglądać normalnie.

Co powiedziała pani Wanda?

Żebym zadzwonił do Turowicza. Wykręciłem numer i pytam go, co mam robić. Jerzy pomruczał do słuchawki i spytał, czyja to decyzja. Odparłem, że Wałęsy, Mazowieckiego i Geremka. Jerzy na to: „No to jak Geremek też, to chyba nie możesz odmówić”. Poleciałem więc do Wenecji. W czasie kongresu nie miałem żadnych informacji z Polski, więc nawet pomyślałem, że sprawa może jest nieaktualna, że wytypowali kogoś innego. Ale na lotnisku w podkrakowskich Balicach, dokąd doleciałem z myślą o wizytach na naszych rodzinnych grobach, czekała na mnie żona z informacją, że dzwoniono z Belwederu, że w najbliższy poniedziałek jestem zaproszony do prezydenta Jaruzelskiego. Zbliżała się uroczystość Wszystkich Świętych, więc z Balic pojechaliśmy na cmentarz w Modlnicy, odwiedziliśmy krakowskie Rakowice i wróciliśmy do Sopotu. Minął weekend. Wyczyściłem buty, włożyłem krawat, marynarkę…

Nie garnitur?

Nie miałem garnituru, bo go przez ostatnie lata nie potrzebowałem.

A ślubny garnitur?

Do ślubu miałem garnitur i buty jeszcze z czasów matury. Po ponad dwudziestu latach to ubranie nie nadawałoby się już do niczego. Więc po prostu w zwykłej marynarce wyszedłem rano z domu w Sopocie, poszedłem na dworzec i wsiadłem do pociągu do Warszawy.

Fragment książki „Dokąd tą drogą?” – Piotr Nowina-Konopka w rozmowie z Andrzejem Brzezieckim – która ukaże się 31 lipca br. nakładem Wydawnictwa C.H.Beck. Lead i skróty pochodzą od redakcji.

Z jakim zadaniem jechał pan do Warszawy na obrady Okrągłego Stołu, przecież chyba nie tylko po to, by organizować konferencje prasowe?

Miałem reprezentować stanowisko Lecha Wałęsy, który poza pierwszym oficjalnym posiedzeniem nie brał udziału w obradach. Czekał w Gdańsku na rozwój wydarzeń, więc miałem i jego informować.

Pozostało jeszcze 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Wielokrotnie oszukał śmierć: życie na krawędzi Aleksandra Stpiczyńskiego
Historia Polski
Gdzie jest „Portret młodzieńca” Rafaela Santi?
Historia Polski
Dlaczego na Podkarpaciu pamiętają o Włodzimierzu Dzieduszyckim
Historia Polski
Pierwszy transport do piekła
Historia Polski
Polskie wojsko w ostatnich dniach III Rzeszy