Z jakim zadaniem jechał pan do Warszawy na obrady Okrągłego Stołu, przecież chyba nie tylko po to, by organizować konferencje prasowe?
Miałem reprezentować stanowisko Lecha Wałęsy, który poza pierwszym oficjalnym posiedzeniem nie brał udziału w obradach. Czekał w Gdańsku na rozwój wydarzeń, więc miałem i jego informować.
Ale nie był pan rzecznikiem całej „Solidarności”?
Nie, tę rolę miał nadal pełnić Janusz Onyszkiewicz, który do tej pory rzecznikował „Solidarności”, a wspierać go miał Jacek Moskwa. Współpracowaliśmy jednak bardzo chętnie i w sumie tworzyliśmy jedną drużynę. Chętnie im pomagałem, zwłaszcza że miałem dobrą szkołę z Gdańska, gdzie przez ostatnie lata mówiłem nieraz do kamery i wiedziałem, jak należy mówić, aby w kilkadziesiąt sekund przekazać własne stanowisko w skomplikowanej sprawie. Szkoliłem więc opozycyjnych uczestników obrad. Mieliśmy zagwarantowane prawo do wypowiedzi w mediach państwowych, ale musieliśmy zadbać o to, by docierało do widza dokładnie to, co chcieliśmy, aby dotarło. Było to ważne, by nauczyli się mówić prosto i precyzyjnie, bo operatorzy państwowej telewizji byli nie w ciemię bici i umieli odpowiednio przyciąć materiał tak, że wypaczało to sens wypowiedzi. Przecież ci ludzie z telewizji państwowej to w większości były stare esbeckie wygi. Myśmy jeszcze takich medialnych pistoletów nie mieli. Zastosowaliśmy wtedy patent, którego autorką była chyba popularna dziennikarka radiowa Janina Jankowska. Każdy, kto stawał przed kamerą, trzymał w ręku karton A4 z napisem solidarycą „Solidarność”. To nas identyfikowało jako stronę opozycyjną i pozwalało łatwo rozróżnić w okienku reżimowego telewizora od przedstawicieli władzy. Świetny patent, trochę się baliśmy, że wypadnie nieco sztucznie, ale przyjęło się i zadziałało.
Czytaj więcej
Przejęcie władzy w PZPR przez Edwarda Gierka jest cezurą wyznaczającą początek końca komunizmu. P...
Dało się okiełznać takich ludzi jak Kuroń czy Michnik?
Adam, jak wiadomo, jąka się, ale wpadł na pomysł, by zrobić z tego atut i zażądać dla siebie więcej czasu antenowego. Pewnego razu wystawiliśmy więc do jednej wypowiedzi trzech jąkałów i wypadli świetnie, bo autentycznie! Nie pamiętam niestety, kto był trzeci, poza Adamem i Tolkiem Stawikowskim. Największą frajdę miałem podczas dyskusji Bronisława Geremka i Janusza Reykowskiego. Przy obradach był taki zwyczaj, że przed kamerą ustawiano negocjatorów z tego samego stolika, ale z przeciwnych stron. Reykowski był wtedy po stronie rządowej i widziałem, że ekipa telewizyjna jest po jego stronie. Geremek był nauczony występować jako wykładowca, ale nie za bardzo umiał mówić do kamery. Bardzo dużo gestykulował. Mówię więc do niego: „Panie profesorze, musi pan sobie zająć ręce, bo jak pan nimi macha, to rozprasza pan widza. Może niech pan weźmie fajkę do ręki. Ale patrzeć musi pan w kamerę i musi pan mówić krótkimi, prostymi zdaniami”. Geremek kiwnął głową ze zrozumieniem. Wystąpił jak z nut – mówił jasno, klarownie, ręce unieruchomione. A Reykowski wiercił się, kiwał głową, machał rękami. Wypadł znacznie gorzej. Jego „sparingpartnerem” był reżimowy dziennikarz Karol Szyndzielorz. Stary wyga chyba wtedy uznał moje kompetencje medialne.
Czy ujrzał pan wtedy w ludziach władzy partnerów do rozmowy?
To był jednak wtedy przeciwnik. Niemniej dostrzegałem w jego szeregach ludzi rozumnych i niewyzbytych dobrej woli.