Tym bardziej. Niektórzy powtarzają, że w sprawie Piaseckiego służby celowo sabotowały własne działania, mając na celu ochronę sprawców porwania. Dygnitarze partyjni musieliby zlecić zabójstwo polityczne, a potem udawać, że wciąż prowadzą pościg za mordercami, a przy okazji w ciągu 25 lat śledztwa wykonać 26 116 ekspertyz pisma ręcznego, 12 716 ekspertyz pisma maszynowego, 5688 ekspertyz daktyloskopijnych, 1098 ekspertyz fonoskopijnych, 27 ekspertyz serologicznych. Przeprowadzono badania: noża, papieru, nalepek, pudełek, gwoździ kowalskich. W biurach dowodów osobistych sprawdzono 248 789 teczek i kolejne 53 719 w biurze paszportowym. Skontrolowano 7272 byłych funkcjonariuszy bezpieki i milicji, zwolnionych ze służby w latach 1954–1958. Zbadano 49 500 dokumentów w archiwum PAX-u. I wreszcie w ramach różnych spraw operacyjnych sprawdzono ponad 300 tys. osób. Koszty tych działań przekroczyły 20 mln złotych.
Było to najdroższe i najdłuższe śledztwo w historii PRL?
Myślę, że tak. Te akta można czytać miesiącami, latami nawet. Tam są dziesiątki tysięcy historii, sprawdzeń po kilkadziesiąt stron. Przykład: milicjant zgubił pistolet. Zaczyna się dochodzenie. Okazuje się, że albo w karty gra, albo ma rodzinę za granicą, albo ma kochankę, której brat jest przestępcą. Dwóch ludzi pracuje nad tym pół roku, a informacje nic nie wnoszą.
W niepowodzeniu śledztwa miały znaczenie słabe kompetencje milicjantów?
Tak. I brak zaangażowania. W PRL-u nazywano to „tumiwisizmem”. W sprawie Piaseckiego popełniono wiele błędów. Rozkazy wydawano na zbyt wysokim szczeblu, co paraliżowało szybkie działanie. Niemal każdy ruch służb dało się obserwować. Lekceważono bardzo istotne aspekty sprawy. Nie przesłuchano pracownic okienka poste restante, gdzie czekał list z żądaniem okupu. Porywacze zaś musieli mieć na poczcie wspólnika. Poświęcono temu wiele uwagi, tyle że o kilka lat za późno. Wizje lokalne przeprowadzono niezgodnie z zasadami postępowania. Uczestniczący w nich świadkowie znali wersję wydarzeń, którą później powielali w zeznaniach. Nie próbowano wyjaśniać rozbieżności w ich relacjach. Antydatowano dokumenty. Gubiono dowody. Gmach sądu przeszukano bez zachowania zasad konspiracji, a zwykli milicjanci, którym kolejnymi rozkazami i dyrektywami regularnie przypominano o trwającym śledztwie, nie potrafili podać nawet dat wydarzeń. To właśnie z tego powodu powstały domysły i oskarżenia, że porwania i zabójstwa dokonano na zlecenie władz PRL. Miała to być forma walki z groźnym działaczem politycznym. A przecież Bolesława Piaseckiego wystarczyło zaszantażować albo oskarżyć o sfingowane przestępstwa i postawić przed sądem.
Milicja się wyłożyła na obu sprawach, a ty twierdzisz, że znalazłeś winnych.
Nie ja. Znalazł ich kapitan Władysław Grochala z rzeszowskiej milicji.
Kapitan Grochala, na którego się powołujesz, to był facet, który został odsunięty od służby. Był zgorzkniałym milicjantem, który jakoś tam próbował odegrać się na swoich przełożonych.
Pytanie, dlaczego został odsunięty. Kapitan Grochala był służbistą. Na zebraniach partyjnych walił prosto z mostu, piętnował pijaństwo zwierzchników i interesy wiążące milicję z przestępstwami. W końcu wpadł na trop sprawców napadów. Jego ustalenia pogrążają nie tylko rzeszowską milicję, ale i warszawską. Najpierw mu gratulowano, a po chwili życie jego i jego rodziny zmieniło się w piekło.
Jest dużo innych hipotez związanych z tymi sprawami.
Powiedziałbym raczej, że jest wiele mitów związanych z obiema sprawami. Niestety, dziennikarze, którzy opisywali te „hipotezy”, nigdy nie mieli akt w ręku. Przytaczają opowieści byłych oficerów milicji czy bezpieki, często anonimowo, przy okazji popełniają mnóstwo błędów. Ich opisy nie pasują do dokumentów. To przerażające, że takie opowieści publikowano nawet w poważnych tygodnikach.
W gazetach milicja zamieszczała apele „do społeczeństwa” – w zamian za informacje MO oferowała nagrody
Foto: archiwum
A może kapitan Grochala był po prostu mitomanem?
Raport z jego ustaleniami i całą dokumentację pracy odtajniono w 2019 r. Jego wersja jest dość spójna i przekonująca. Tym bardziej zaskakują decyzje zapadające w Warszawie. Nie wiadomo, z jakich przyczyn oficer ze Specjalnej Grupy Operacyjnej po przeczytaniu raportu pisze na marginesie: „to nie byli oni” i zamyka dalsze śledztwo wbrew poleceniom zwierzchników. Oczywiście, bardzo skracam, bo opis tego zajął w książce kilkadziesiąt stron. I ukazuje niebywałą korupcję w służbach.
To dlatego milicja nie chciała ich aresztować?
Jeden ze sprawców, prywatny przedsiębiorca, a jednocześnie ormowiec, robił interesy z funkcjonariuszami z Wydziału Przestępstw Gospodarczych (PG) i był zblatowany z Rzeszowską Komendą MO. Był myśliwym, razem polowali. Grochala opisał to w raporcie, pogrążając wielu oficerów. Już po wyrzuceniu go z milicji doprowadził do wznowienia śledztwa, ale zwierzchnicy zrobili wiele, by je kolejny raz ukręcić. Prowadzący je kapitan Klader od marca do listopada stworzył zaledwie sześć stron dokumentów. Protokół przeszukania zakładu podejrzanego jest pusty, zawiera tylko podpisy prokuratora i milicjantów. Natomiast w protokole przeszukania mieszkania wymieniono ledwie trzy dokumenty: umowę kupna samochodu i dwie kartki z adresami nieznanych osób. Tylko tyle udało się znaleźć w mieszkaniu człowieka, który, jak napisał w raporcie kapitan Grochala, w ciągu dziesięciu lat zmienił sześć samochodów, kupił dwa mieszkania, posiadał legalnie sześć sztuk broni, a jego zakład osiągał milion złotych obrotu rocznie.
Zawzięty był ten Grochala.
Gdy Grochalę zwolniono z milicji, nie mógł się pogodzić z niesprawiedliwością. Wciąż mówił tylko o tej sprawie. Trzeba go było jakoś uciszyć. W wyniku gry operacyjnej wylądował w więzieniu. Udało mi się odtworzyć przebieg wypadków, choć wiele dokumentów zniszczono. W uzasadnieniu zatrzymania napisano: „działając z pobudek chuligańskich i bez powodu, znieważył publicznie Franciszka Karpa, używając pod jego adresem słów uznanych powszechnie za obelżywe”. Karp był pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Rzeszowie, Grochala dostał więc za pyskowanie sześć miesięcy. Tyle że kapitan spędził w więzieniu niemal dwa lata. I tu zaczyna się zagadka. Okazało się, że wyrok za znieważenie był w zawieszeniu, a dwa lata dostał za złamanie tajemnicy państwowej. Grochala miał wynieść z jednostki MO dokumenty śledztwa. Trudno ustalić, jak tego dokonał, skoro od lat był na emeryturze.
A wyniósł?
Tego mu nie udowodniono. Ale ja wiem, że wyniósł. Skazano go, bo zagroził, że odda te dokumenty Piaseckiemu.
Trafił do więzienia razem z przestępcami, których sam zamykał?
To nie był największy problem. Był więźniem trudnym. Pisał listy do władz państwa, Ministerstwa Obrony Narodowej oraz Wojskowej Prokuratury Garnizonowej i regularnie próbował przekazywać je rodzinie. Pisał na temat sprawcy i korupcji w kierownictwie Komendy Wojewódzkiej MO w Rzeszowie. Listy przechwytywano, on zaś był za nie wielokrotnie karany. Po wyjściu z więzienia było jeszcze gorzej. W końcu podupadł na zdrowiu, zdziwaczał, był nieufny, wszędzie widział spiski.
Milicjant sprawdzający dokumenty kierowcy. Tygodnik „W służbie narodu”, Warszawa, 26 lutego 1955 r.
Foto: archiwum
Uważasz, że sensowna jest hipoteza, iż sprawę zatuszowano, aby ocalić autorytet Milicji Obywatelskiej?
To bardzo prawdopodobne. Choć nie tylko milicji. Grochala ustalił, że jeden ze sprawców był na wczasach w Bułgarii w tym samym ośrodku, w którym akurat wypoczywał towarzysz Gierek. Możemy przyjąć, iż powiązania tych ludzi z milicją i władzami były tak duże, że postawienie ich w stan oskarżenia nie wchodziło w grę. Często słyszę opinie, że za komuny wszystko było ustawione. To nieprawda, bo są sprawy, w których sędziowie w trakcie rozprawy obalali akty oskarżenia i mówili prokuratorowi: „pan się weźmie za to jeszcze raz, bo to niestety się nie składa”. Poza tym ludzie przesiadywali w sądach, słuchali rozpraw, po prostu to była rozrywka. Lepsza niż propagandowe radio czy telewizja. Dlatego na rozprawach zawsze była widownia. Załóżmy, że wskazani przez Grochalę sprawcy siadają na ławie oskarżonych. I zaczynają składać wyjaśnienia. Wychodzą na jaw niewygodne rzeczy, że tego znają, tamtego znają, z tym są powiązani...
Wydajesz się przekonany, że Grochala znalazł sprawców.
Mnie to przekonało, może dlatego, że o sprawę napadów zapytałem niegdyś generała Kiszczaka, mówiąc, że sprawy nie rozwiązano. Odpowiedział, że rozwiązano, ale nie miało to już znaczenia i szybko zmienił temat. Jeśli to byli oni, to słowa Kiszczaka pasują idealnie. Lepiej było machnąć ręką i zamieść sprawę pod dywan. Grochala przekonał nie tylko mnie. Przekonał również byłego komendanta głównego, podinspektora Romana Hulę. Wysłałem mu pierwszą redakcyjną wersję „Nieuchwytnych”. Zadzwonił po kilku dniach, mówiąc: „Przemek, dla mnie to byli oni”. Teraz czytelnicy sami muszą ocenić, czy Grochala miał rację.