7 października 1944 r. na podstawie manifestu oraz dekretu PKWN powołano Milicję Obywatelską. Liczbę przedwojennych policjantów pracujących w MO ocenia się na około 1 proc. składu osobowego. Reszta była „z łapanki”. Jak bardzo nieudolna była milicja?
Obraz milicji i bezpieki w pierwszych powojennych latach najlepiej pokazuje film „Pułkownik Kwiatkowski” Kazimierza Kutza. Bardziej pospolite ruszenie niż profesjonalna formacja. MO sformowano z przypadkowych ludzi, głównie weteranów LWP, partyzantów AL i członków partii PPR, PPS i Stronnictwa Ludowego. Była to zbieranina nieprzygotowana do pełnienia służby. Przeglądając milicyjne akta, widać, że były dwa okresy: do października 1956 r. i po „październiku”, po którym nastąpiły zmiany. I to nie tylko w milicji, ale głównie w bezpiece. Poziom wyraźnie wzrósł. Ale zmiany potrzebowały czasu. Kadra była słaba, a przestępczość ogromna. Nawet w Warszawie po zmroku nie było bezpiecznie. Słynny Jerzy Paramonow, o którym warszawska ulica śpiewała piosenki, to ledwie jeden z wielu grasujących w stolicy bandziorów. W każdej dzielnicy działało po kilka uzbrojonych band. Napady z bronią były codziennością. Atakowano poczty i mieszkania prywatne. W 1951 r. Zdzisław Kwiek w biały dzień napadł na sklep jubilerski przy Marszałkowskiej 62. Doszło do strzelaniny i pościgu ulicami miasta. Rannych zostało kilku przypadkowych przechodniów, a jeden zginął. Scena, niczym z dzikiego zachodu, w sercu europejskiego miasta. Kwiekowi udało się uciec i kajakiem kupionym w MHD w Świnoujściu przedostać do Szwecji. Po ekstradycji i kilkugodzinnym procesie zapadł wyrok śmierci.