Na tych łamach równie często piszemy o historii, jak o manipulowaniu historią. Bo przecież uczciwa historiozofia, wolna od nadmiernie subiektywnego punktu widzenia, jest niemal niemożliwa. Każdy z opisujących przeszłość autorów kieruje się jakimiś pryncypiami, hołduje jakimś wartościom, prezentuje fakty w zgodzie z jakimś wewnętrznym wyborem. Jednak czym innym jest najbardziej nawet subiektywny wykład historii, a czym innym świadome przemilczanie faktów. W tym drugim przypadku historia zamienia się w swoją karykaturę. Jest kłamstwem, niezależnie zresztą od tego, jakie ważne motywy przemawiają za fałszerstwem.
Z pięknym przykładem ilustrującym tę prawdę spotkałem się w małym saksońskim mieście Verden, w którym do dziś istnieje dziwny twór o nazwie Sachsenhain. To zbudowany na życzenie Himmlera pierwowzór faszystowskich amfiteatrów, w którym w świetle tysięcy pochodni wykuwano pierwociny kultu tysiącletniej Rzeszy. Sachsenhain powstał we wczesnych latach 30. Sporej wielkości łąkę otoczono szeroką na kilka metrów, wysypaną żwirem ścieżką, a wzdłuż niej postawiono 4500 kamiennych steli, które symbolizowały dokładnie taką liczbę saskich wojowników ściętych rzekomo w tym miejscu przez chrześcijańskiego władcę Karola Wielkiego. Był koniec VIII wieku, pogańscy Sasi podnieśli bunt, więc król Franków musiał go uśmierzyć, dokonując rzezi w imię porządku, strachu i katolickiego Boga. Tyle legenda. Naziści postanowili ją wykorzystać dla siebie. Mimo braku ewidentnych dowodów, że do mordu, zwłaszcza w Verden, w ogóle doszło, właśnie na przedmieściach tego miasta zbudowano arenę kultu Hitlera.
Nazistowska konstrukcja istnieje po dziś dzień, jest całkiem porządnie opisaną atrakcją turystyczną, ale nigdzie, na żadnej z licznych tablic historycznych nie ma ani jednej wzmianki o prawdziwych budowniczych amfiteatru. Dowiadujemy się o masakrze Sasów, o zbrodniczej roli Karola, ale o prawdziwych zbrodniarzach, którzy wznieśli Sachsenhain, nie ma ani słowa. ANI SŁOWA!!! Widać polityka historyczna Republiki Federalnej nie potrafi udźwignąć wzmianki o Rosenbergu, Himmlerze i im podobnych. Mógłby wyjść na jaw prawdziwy niemiecki wstyd, a to przecież emocja z gruntu niepożądana nad Renem i Wezerą.
Mamy i my swoje grzechy i grzeszki z tego samego rozdziału książeczki do nabożeństwa. Kochany rodzinny Kraków. Końcówka drugiej dekady XXI w. Zabytki przyciągają miliony turystów. I cóż widzą turyści w pięknie odnowionych Sukiennicach? Na ścianach renesansowej budowli herby polskich miast, a wśród nich Jeleniej Góry, Wałbrzycha, Świdnicy. Nieco lepiej wykształceni turyści otwierają gęby ze zdziwienia. Jeśli Sukiennice w istocie są tylko odnowione, a oryginalne malunki wykonano w 1895 r., to polskich miast o tych nazwach przecież wtedy nie było. Były inne: Wilno, Grodno, Lwów czy Tarnopol, ale ich herbów w Sukiennicach dociekliwy turysta nie znajdzie.
Cóż to za fenomen – warto spytać. Czytelnik „Rzeczpospolitej", który – poruszony historią Sachsenhain – sprawę mi opisał, postanowił zapytać u źródła, czyli w miejskim ratuszu. Ktoś w imieniu pana prezydenta odpowiedział: „Program heraldyczny dla Sukiennic został stworzony pod koniec XIX wieku, stanowiąc wizję I Rzeczypospolitej. (...) Według stanowiska miejskich służb konserwatorskich wystrój wnętrza Sukiennic jest kreacją zakończoną, podlegającą ochronie, a zmiany herbów po 1945 r. odzwierciedlają przemiany historyczne". Arogancko i całkiem zgrabnie, ale o ile można rozumieć intencje komunistów, którzy, trzęsąc portkami przed Stalinem, przemalowywali herby miast, z powieści Makuszyńskiego eliminowali kresowe słownictwo, w filmach i serialach zamieniali Wilno na Białystok („Dyzma") czy Lwów na Rzeszów („Zaklęty dwór"), o tyle trudno wytłumaczyć współczesnych krakowskich urzędników podążających tą samą ścieżką.