Całe życie w karteluszku

Służyły do prezentacji, kondolencji, konsolacji... Wreszcie do uwodzenia!

Publikacja: 10.08.2013 01:01

Artykuł z archiwum miesięcznika Uważam Rze Historia

Zazwyczaj uważamy, że wizytówka czy – jak to się dawniej elegancko mówiło – bilet wizytowy przed wojną była wyraźnym znakiem informującym, że posiadacz takowej należy jeśli nie do wyższej sfery, to przynajmniej do elity. Używali jej arystokraci, wysocy urzędnicy państwowi (Teodozy Nosowicz, dyrektor departamentu morskiego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu), bankowcy (Alfred Goldklang, dyrektor Banku Handlowego w Warszawie), bogaci przedsiębiorcy (Jan Kruszewski, członek zarządu i dyrektor Tow. Akc. „Kruszec"), znani uczeni albo popularni artyści... Rzadko posługiwali się nią ludzie o niższym statusie społecznym. Czy tak było naprawdę? Nie do końca. Przedwojenne wizytówki, to prawda, wskazywały na społeczne wyróżnienie ich posiadaczy, jednak w II RP, a może nawet nieco wcześniej, obyczaj ich składania w dużym stopniu się zdemokratyzował. Posiadali je nie tylko członkowie wyżej wymienionych grup, ale też, i to z reguły, adwokaci, inżynierowie czy chirurdzy. Całkiem też często zdarzało się, że zamawiał ją sobie taki na przykład zastępca notariusza, nie mówiąc już o zwykłym studencie, który, bywało, z dumą umieszczał pod nazwiskiem drukowany dopisek: „słuch (acz) akad (emii) górn (iczej)".

A osławiona arystokracja? Wbrew pozorom większość wizytówek utytułowanych posiadaczy nie zawierała słowa na temat ich szlacheckiego pochodzenia. Lubomirski, Zamoyski, Czartoryska, Czetwertyński, Tyszkiewicz – te nazwiska mówiły same za siebie, nie trzeba było opatrywać ich żadnymi dodatkami. Z jednym, ale za to znaczącym wyjątkiem: przy tytułach, na ogół hrabiowskich, pozostało wielu ziemian z byłej Galicji. Nie były one zbyt starej daty, nadali im je austriaccy cesarze, mimo to konserwatywni Galicjanie trzymali się ich z pełną wdzięku konsekwencją. Rzadkością było też grawerowanie herbów na wizytówkach.

Bez zbędnych tytułów przedstawiały się też postaci znane w polityce bądź kulturze: I. J. Paderewski, August Zaleski, Stanisław Arct – to wszystko, co pojawia się na wizytówkach tych panów. Czasem, jak w przypadku biletu o treści „Prymas Polski", nie trzeba nawet było drukować nazwiska. „Ks. Nikodem Mędlewski, Kapelan J. E. Kardynała-Prymasa" nie korzystał już z przywileju lakoniczności, gdyż nie był osobą powszechnie znaną. Pozostawały natomiast domeną mężczyzn. Panie, jeśli już się na nich pojawiały, figurowały „przy mężu": Stanisławowstwo Józefowiczowie, gen. dyw. Czesław Waryszak z małżonką. Wynikało to z prostego faktu, że ówczesne kobiety, nawet damy – a może szczególnie one – rzadko pełniły funkcje publiczne. To one były odbiorczyniami wielu biletów wizytowych, natomiast same raczej ich nie wręczały. Oczywiście bywały wyjątki. Wizytówkami śmiało operowały panie ze świata muzy (Lidia Cholet, artystka – malarka – dekoratorka), także tej podkasanej (Ada Demis, artystka operetkowa). Nie stroniła też od tego światowego wynalazku pobożna „Przełożona Zgrom. Panien Prezentek z całem Zgromadzeniem" w Krakowie.

Lubili nimi pochwalić się wojskowi, gdyż służba w polskiej armii, a już szczególnie w kawalerii (nawet w rezerwie: „Julian Brunicki, porucznik rez. w pułku ułanów ziemi Krakowskiej"), była obiektem prestiżu.

Arystokratyzm wizytówek polegał głównie na tym, że używano ich dla szyku, nie dla wymiany „technicznych" informacji. Rzadko pojawiały się na nich adresy lub telefony – w razie potrzeby przeważnie dopisywano je ołówkiem, przeważnie w pośpiechu i niedbale. Za to często bilety wizytowe bywały krótkimi, lecz pełnymi treści liścikami.

Co przekazywały? Po pierwsze, zgodnie z nazwą, uprawniały odbiorcę do złożenia wizyty w domu wręczającego. Przywilej odwiedzin był w zasadzie bezterminowy, choć nierzadko na karteczce precyzowano czas i charakter zaproszenia. Uczynił tak na przykład niejaki Stanisław Suchecki, dopisując na wizytówce: „Uprzejmie proszę Sz. Panią jutro na godz. 3–4 na skromny obiad (kołduny), Mickiewicza 62 m. 2 (parter)". Skromny obiad z kołdunów przy ulicy Mickiewicza, i w dodatku bez przesadnej punktualności? Idę o zakład, że działo się to w Wilnie.

Przez wizytówki składano życzenia imieninowe, gratulowano nowożeńcom, winszowano rodzinie i znajomym Nowego Roku... Co ciekawe, wyrażano też słowa pociechy znajomym w żałobie. Pani Caroline Raczyńska zwraca się do nieznanej nam osoby: „z wyrazami szczerego współczucia w srogiem nieszczęściu!", a państwo Leonowie Sowowie piszą: „W ś.p. Karolu czcimy Męczennika i Bohatera poległego na stanowisku".

Były też inne, bardziej praktyczne sposoby użycia tego kawałka papieru. Stanisław Leszczyński na odwrocie wręczanej wizytówki dopisał: „wolny wstęp na zawody Polonja-Wilja, dn. 4 maja 1924 r.". Bilet wizytowy okazał się w tym wypadku wejściówką na mecz.

Niektórzy z obdarowanych sami dopisywali różności na odwrocie karty. Jak w przypadku Stanisławy Błońskiej, którą jakiś anonimowy miłośnik niewieścich zaproszeń scharakteryzował następująco: „b. milutka, młodo wyglądająca, z rutyną". Skoro nie ufał pamięci, musiał mieć wiele podobnych notatek w swojej kolekcji.

Czasem ten czy ów pan zdobywał się na cały list do aktualnej lub wymarzonej ukochanej, zapisując maczkiem obie strony biletu. „Droga pani Adeczko!" – nabazgrał Eugeniusz Post, operator dźwiękowy (tel. studia w Warszawie 6-44-37). – „Bardzo się zmartwiłem, słysząc o Pani chorobie. Proszę takich kawałów nie robić i jak najszybciej powrócić do zdrowia. Całuję łapki – 29 grudnia 1938". Stanisław Göttinger, inżynier rol., pporucznik kaw. w r (ezerwie), jak przystało na kawalerzystę, do celu zmierza prosto i bez niedomówień: „Chciałbym się z Tobą zobaczyć, zostaw wiadomość – kiedy i gdzie?". Warto zaznaczyć, że do takich liścików jakoś nie używano ołówka, lecz atramentu.

„Budzę Cię w kolorze tych fijołków, byś napowrót zasnęła z myślą o Józiku" – napisał któryś z adoratorów na karteluszku, pozbawionym nawet nazwiska onego Józika. Nie dowiemy się też, czy jego wybranka rzeczywiście na powrót zasnęła... Dołączony do biletu bukiet już dawno rozsypał się w proch.

Artykuł z archiwum miesięcznika Uważam Rze Historia

Zazwyczaj uważamy, że wizytówka czy – jak to się dawniej elegancko mówiło – bilet wizytowy przed wojną była wyraźnym znakiem informującym, że posiadacz takowej należy jeśli nie do wyższej sfery, to przynajmniej do elity. Używali jej arystokraci, wysocy urzędnicy państwowi (Teodozy Nosowicz, dyrektor departamentu morskiego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu), bankowcy (Alfred Goldklang, dyrektor Banku Handlowego w Warszawie), bogaci przedsiębiorcy (Jan Kruszewski, członek zarządu i dyrektor Tow. Akc. „Kruszec"), znani uczeni albo popularni artyści... Rzadko posługiwali się nią ludzie o niższym statusie społecznym. Czy tak było naprawdę? Nie do końca. Przedwojenne wizytówki, to prawda, wskazywały na społeczne wyróżnienie ich posiadaczy, jednak w II RP, a może nawet nieco wcześniej, obyczaj ich składania w dużym stopniu się zdemokratyzował. Posiadali je nie tylko członkowie wyżej wymienionych grup, ale też, i to z reguły, adwokaci, inżynierowie czy chirurdzy. Całkiem też często zdarzało się, że zamawiał ją sobie taki na przykład zastępca notariusza, nie mówiąc już o zwykłym studencie, który, bywało, z dumą umieszczał pod nazwiskiem drukowany dopisek: „słuch (acz) akad (emii) górn (iczej)".

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy