Zacznijmy od historycznych puzzli: w połowie dwudziestolecia międzywojennego najwięcej piwa wypijano w Krakowie i we Lwowie, Warszawa spożyciem nie imponowała, w Łodzi pito ten szlachetny trunek z umiarem, a w Wilnie najwyraźniej z rezerwą. Preferowali ówcześni mieszkańcy Rzeczypospolitej piwa pełne, nie stronili jednakże od dubeltowych i mocnych. Z win preferowano owocowe, jako tańsze niż gronowe i wytwarzane w kraju. Spożycie wódki, niemałe przecież, rzadko jednak przedstawiane było w debacie publicznej w kategoriach powszechnie i z pełną powagą dostrzeganego problemu społecznego, choć pod koniec międzywojnia, w pierwszych tygodniach 1939 r., jeden z posłów zaproponował na posiedzeniu sejmu, by zakazać sprzedaży alkoholu w naczyniach szklanych o pojemności mniejszej niż pół litra, co miało w intencji zapobiegać pijaństwu wśród robotników i młodzieży, które to grupy niepokojąco wiele uwagi poświęcały tzw. bączkom, czyli porcjom wysokoprocentowych napitków w małych buteleczkach. Nie istniała w każdym razie kwestia kierowców prowadzących „pod wpływem", nie ze względu jednak na obowiązujące w środowisku automobilistów wysokie standardy moralności, ale z tego prostego powodu, że w tym okresie samochód był dobrem absolutnie luksusowym i aut było mało. Dopiero przed wybuchem kolejnej wojny liczba zarejestrowanych pojazdów mechanicznych przekroczyła 50 tys., w tym kilkanaście tysięcy niezwykle popularnych w latach 30. motocykli, również tych rodzimej produkcji, jak legendarne i abstrakcyjnie wówczas drogie sokoły.
Samochody zresztą były przedmiotem marzeń właściwie tylko dla zamożniejszych obywateli, ubożsi do asortymentu luksusowego zaliczali towary bardziej prozaiczne. Na przykład cukier. W późnych latach 20. kilogram cukru kosztował około 1,50 zł, a zatem – zgodnie z przyjmowanym obecnie orientacyjnym przelicznikiem – prawie 15 dzisiejszych złotych. Przeraża kogoś taka cena za artykuł pierwszej potrzeby? Naszych przodków też nie bawiła (o cenach paliwa nie wspomnę, aby nie wodzić polityków na pokuszenie). Gdy więc wybrańcy losu dzielili czas między śniadania myśliwskie we dworach i wieczorne biesiady w eleganckich wielkomiejskich restauracjach lub kawiarniach, takich jak słynne warszawskie lokale Adria, Ziemiańska czy Simon i Stecki, płacąc niekiedy za butelkę wytrawnego wina (niekoniecznie francuskiego) 300 zł, urzędnicy niższej rangi i nauczyciele szkół średnich próbowali planować, jak za zbliżoną sumę przeżyć cały miesiąc. W tym miejscu, jak w didaskaliach, należałoby dopisać westchnienie: tak szeroka była gama odcieni codzienności tamtych czasów...
Historia nieopowiedziana
Właśnie – historia codzienności. Tego zwyczajnego wymiaru egzystencji, który przywykliśmy uważać za tak trywialny i oczywisty, że w myśleniu o historii zazwyczaj nam umyka, ustępując miejsca datom o randze przełomów i faktom pisanym wielką literą. A przecież to obraz codzienności pozwala nam zobaczyć w bohaterach z przeszłości po prostu ludzi, utożsamiać się z nimi i dostrzec ciągłość między ich losami i naszymi. II Rzeczpospolita to przeszłość całkiem nieodległa, tym trudniej więc było uświadomić sobie, że w istocie pozostaje krainą wciąż słabo poznaną, naszkicowaną na mapie pamięci w ogólnych tylko zarysach. Zaległości i braki dotyczyły przede wszystkim sfery życia codziennego. Kiedy jednak te niedobory w wiedzy stały się boleśnie widoczne, ujawniła się też z ogromną siłą potrzeba ich uzupełnienia. Zjawisko to przybierające w ostatnich latach różne formy nazwać można intelektualną modą na dwudziestolecie międzywojenne, indywidualnym poszukiwaniem korzeni, rekonstrukcją „małych ojczyzn" lub po prostu kolejną hobbystyczną pasją. Niezależnie jednak od tego, jaką etykietę można przypiąć tej ponownie rozbudzonej fascynacji przedwojenną Polską – ponownie, bo tęsknota za tamtym państwem, za jego zmitologizowanym wyobrażeniem, narodziła się zapewne w chwili, gdy trzeba było pogodzić się z jego ostatecznym utraceniem – jest to godny głębokiego przemyślenia wyraz spontanicznej dezaprobaty wobec tego nurtu współczesności, który historię w ogóle traktuje jako zbędny bagaż, a jej inną niż naukowa eksplorację jako dziecinną zabawę w kolekcjonowanie wyimaginowanych skarbów. Ale to z tych czasem wspomaganych rzetelnym badawczym warsztatem, a czasami całkiem amatorskich poszukiwań, publikowanych następnie na wszelkich dostępnych nośnikach, wyłania się dzień powszedni tamtej Rzeczypospolitej. Stanowiący panoramę tym ciekawszą, że z przywołanych na początku fragmentów układanki budowaną, a zatem dostępniejszą w odbiorze niż rekonstrukcja w opracowaniu naukowym i z subiektywną żywiołowością wypełniającą luki w rodzimej świadomości historycznej.
Wiele jest jeszcze w tej sferze obszarów nieodsłoniętych lub tylko wstępnie rozpoznanych. A to z dwóch powodów. Po pierwsze, polityka historyczna władz komunistycznych pozostawiała dosyć wąski margines na przywoływanie rzeczywistości przedwojennej, zwłaszcza widzianej z perspektywy codziennych doświadczeń „zwykłych" obywateli. Jedyny słuszny sposób interpretacji międzywojnia, propagowany oficjalnymi kanałami i powielany w programach nauczania mógłby doznać uszczerbku w konfrontacji z niekontrolowanym zgłębianiem kwestii, jak żyło się w przedwojennych dekadach. Jeśli już musieli się tym zajmować zawodowi historycy i ich studenci, powinni robić to we własnym gronie. Jeśli świadkowie tamtych lat odczuwali potrzebę nostalgicznych powrotów, mogli swoje wspomnienia zapisać i wydać – w granicach ustalonych przez urząd cenzorski. Byłoby przesadą twierdzić, że takich publikacji ukazało się niewiele, już wybór najważniejszych pozycji pozwoliłby na zestawienie obiecującej bibliografii. Niemniej były to wydawnictwa naznaczone piętnem koniecznego przemilczenia, niedopowiedzenia, pozostające w tle głównych kierunków historiografii. Ta konkluzja każe przywołać drugi z sygnalizowanych powodów tak skromnej obecności realiów społeczno-kulturowych II RP w szeroko pojmowanej literaturze historycznej: Polacy są narodem z „nadmiarem" historii, na niedostatek dziejowych wstrząsów narzekać nie mogą. Dlatego też polskie pisanie historii skupiało się na najbardziej znaczących wydarzeniach politycznych i militarnych, cezurach wyznaczających granice epok, szczegółowi obyczajowo-kulturalnemu poświęcając znacznie mniej uwagi. To pole tematyczne, choć historycy się go oczywiście nie wyrzekli, zostało częściowo zagospodarowane przez mniej lub bardziej doświadczonych popularyzatorów.
Odkrywcy Nowego Światu
W tym śródtytule nie ma błędu, chodzi bowiem o warszawską ulicę. Odkrywanie krajobrazów codzienności międzywojennej zaczęło się od eksploracji wielkich ośrodków miejskich tamtych lat, z nimi bowiem wiązały się największe zasoby materiałów źródłowych i one były sceną działania najciekawszych, dominujących w tym krajobrazie środowisk i społeczności oraz miejscem krzyżowania się tradycji kulturowych. Jedni z najpopularniejszych pisarzy popularyzatorów, Maja i Jan Łozińscy czy Sławomir Koper, koncentrują się na egzystencji elit tego okresu, a dla tej grupy, zwłaszcza dla elit artystyczno-intelektualnych, aglomeracja była topografią „naturalną". To tutaj, w restauracjach, na dancingach i na rautach, toczyło się życie towarzyskie, odbywały się oficjalne spotkania i imprezy, czasami o charakterze międzynarodowym, rajdy i konkursy piękności samochodów – tak, wtedy organizowano podobne wydarzenia, w końcu prywatne środki lokomocji świadczyły o statusie społecznym i majątkowym właściciela w większym jeszcze stopniu niż obecnie – jednym słowem, w mieście można było zaistnieć. Niekiedy zbliżoną rolę pełnił dwór ziemiański, szczególnie gdy jego gospodarz dbał o pozycję w środowisku, częściej jednak był azylem pozwalającym na chwilę wytchnienia z dala od wielkomiejskiego zgiełku.