„Na razie jest to długi i złocisty korytarz fasad, do którego wchodzi się przez wąską bramę. Wszystko tak jak za czasów, kiedy tu w poselstwie przyjechał Dante od Florentczyków, kiedy to bogate i wspaniałe miasto należało odwodzić od koalicji ze Sieneńczykami. Polityka wtedy była skomplikowana i wrogowie śmiertelni jednym mówili językiem. Całe San Gimignano jest zbudowane w stylu tej przedziwnej epoki. Całe jest jakąś dekoracją do dziejów, które przebrzmiały czy w ogóle nie nadeszły. Na placu przed katedrą wędrowne trupy śpiewacze dają teraz czasami przedstawienie oper Rossiniego, ale nie dla tych przecie pełnych wdzięku utworów stworzyła średniowieczna rywalizacja te wieże, te mury. San Gimignano delle belle torre – tak się nazywa to miasto w języku popularnych skrótów. Wież tych teraz sterczy trzynaście, a jeszcze stosunkowo niedawno było trzydzieści pięć. Nie miały właściwie żadnego przeznaczenia, tylko w zapale czysto sportowym mieszkańcy tego zakątka, każdy nad swoim domem, budowali z żółtego kamienia okolicznych wzgórz taką wieżę: czyja będzie wyższa? Aż nareszcie sam magistrat prześwietnego miasta zbudował jedną wieżę na ratuszu i wydał rozkaz, żeby żadna inna »prywatna« wieża nie przewyższała magistrackiej. Oczywiście nikt już wtedy nie chciał budować i tak zostało San Gimignano po dziś dzień ze swoimi bezcelowymi, pustymi wieżami; pomiędzy ich żółtymi kamieniami wyrosły graby i oliwki, mieszkania pod wieżami zubożały i stały się puste” – pisał Jarosław Iwaszkiewicz w „Podróżach do Włoch”.
San Gimignano – kamienna korona
Te słowa wracają, gdy w lipcowe przedpołudnie wchodzimy polną drogą od strony tenuty Sovestro pod mury San Gimignano. Z daleka miasto wygląda jak wyrastająca z ziemi kamienna korona. Nad dachami stoją wieże – nieruchome, dumne, trochę melancholijne, jakby patrzyły na świat z góry i nie chciały już brać udziału w jego codziennym biegu.
Czytaj więcej
Wielkie kamienne wieże początkowo służyły bezpieczeństwu. Ale nie te włoskie. Miały one pokazać p...
Jadąc do San Gimignano samochodem, trzeba pamiętać, że znalezienie w sezonie wolnego miejsca na okolicznych parkingach to tak, jakby wygrać na loterii. Ale warto próbować, bo droga wijąca się przez wzgórza Val d’Elsa, gdy latem toskańskie słońce rozświetla liczne winnice, a co kilka kilometrów mija się kamienne miasteczka, każde z kościołem i dzwonnicą, pozostawia niezapomniane wrażenia. Jednak „nasza”, znana nam od trzech lat boczna, nieco ponad dwukilometrowa polna droga, zmuszająca do niewielkiej wspinaczki w lipcowym słońcu, ukazuje cały górujący nad okolicą majestat miasta – z nieproporcjonalnymi smukłymi wieżami, które wyrastają nagle spomiędzy gajów oliwnych. To wrażenie potęguje fakt, że wieże ustawione są jak aktorzy na scenie – każda stoi samotnie, a jednocześnie tworzą wspólną kompozycję. Nie są ukryte. Są dumne.
Przekraczamy Porta San Giovanni. Wewnątrz mury chłodzą nagrzane słońcem powietrze. Ulica o tej samej nazwie, brukowana i lekko wznosząca się, prowadzi w stronę serca miasta. Po bokach – sklepy z lokalnym białym winem Vernaccia, oliwą, serami i skórzanym rękodziełem. W powietrzu miesza się zapach pizzy, bazylii, szafranu i dziczyzny.