„Brutalne uderzenia w szyby wyrwały nas ze snu. Niusia zapłakała. Na dworze jakiś podejrzany harmider. Otwarły się drzwi i weszło dwóch pijanych Niemców. Dali dziesięć minut. Nie było kiedy płakać. W piekielnym tempie pakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. W domu skaleczała babcia. Dziesięć lat nie schodziła z łóżka. I do tego dwuletnia Niusia. Tragedia. Jak się z tym wszystkim zabrać? Rodzice błagają o furmankę. [Niemcy] nie chcą [o tym] słyszeć. Pomogła »kontyngentówka«. (...) Plac zborny urządzono na boisku szkolnym. (...) Było jeszcze ciemno. Staliśmy się cząstką społeczności skazanej. Za co skazanej? Dlaczego skazanej? Na co skazanej? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Półtora tysiąca osób stało na śniegu. Czekaliśmy na swoje przeznaczenie" – tak relacjonował wysiedlenie Skierbieszowa w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. lekarz Zygmunt Węcławik. Skierbieszów i okolicznie wsie były pierwszymi polskimi osadami na Zamojszczyźnie, które padły ofiarą wielkiej akcji wysiedleńczej, jaką rozpoczęli hitlerowcy jesienią 1942 r. na terenie powiatów zamojskiego, tomaszowskiego i hrubieszowskiego. Do marca 1943 r. policja niemiecka i Wehrmacht, wspierane przez oddziały kolaborantów ukraińskich, wypędziły ludność polską ze 116 miejscowości.
20 grudnia 1942 r. przyszła kolej na osadę Wielącz-Kolonia, w której mieszkał Bolesław Leszczyński. „Psy ujadały coraz bliżej. Przyszli w chwili, kiedy mama rozkładała parujące pierożki z serem na lnianej serwecie (o tych pierogach myślałem ciągle przez następnych kilka tygodni, leżąc na pryczy za drutami obozu). Trzech stanęło przy studni, jeden wszedł do mieszkania. Powiedział, że mamy dziesięć minut czasu, możemy zabrać odzieży, pościeli i żywności tyle, co na plecy i w ręce. Wyszliśmy z domu już po pięciu minutach. Z naszej dziesiątki jedno dziecko trzeba było nieść w betach na ręku, a dwoje prowadzić za rękę. W takiej sytuacji niewiele mogliśmy zabrać, a i to wydawało się za dużo, gdyż dziadkowi kazali prowadzić krowę. Mgła opadała, odsłaniając przygnębiający widok. Ze wszystkich zagród ciągnęły przygarbione pod ciężarem tobołów, szare postacie. Dzieci płakały, niektóre nie chciały iść. (...) Szczekały psy, słychać było strzały. Po drogach i ścieżkach walały się toboły, ludzie tracili siły i porzucali je. Nie wolno było zatrzymać się, żeby usunąć rzeczy, które były zbyt ciężkie. Trzeba było nieść wszystko albo porzucić cały tobół. Do pierwszego punktu zbiorczego było od nas jakieś dwa kilometry. Nigdy przedtem te dwa kilometry nie wydawały mi się tak długie" – wspominał po wojnie Leszczyński.
W lipcu 1943 r. rozpoczął się drugi etap wysiedleń, który Niemcy ochrzcili mianem „Wehrwolf" (Wilkołak). Tym razem wypędzenia połączono z zakrojonymi na szeroką skalę pacyfikacjami, które w największym stopniu dotknęły powiat biłgorajski.
Zdobycie Lebensraum
Akcje wysiedleńcze były bardzo brutalne, mieszkańcy musieli błyskawicznie opuszczać swoje domostwa, wypędzani byli często bez ciepłych ubrań na mróz, szczuto ich psami, niektóre wsie spalono, a część mieszkańców (najczęściej tych najsłabszych) zabito. Zdarzały się nawet przypadki zrzucania na wsie bomb i ostrzeliwania uciekającej ludności z samolotów.
Wypędzeni mieszkańcy polskich osad trafiali do obozów przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu. Tam byli poddawani wstępnej selekcji. Część ludzi kierowano na roboty przymusowe do Niemiec, innych do gospodarstw wiejskich prowadzonych przez folksdojczów, słabszych ładowano do transportów jadących do obozów koncentracyjnych. Oddzielano od reszty osoby, które według specjalistów III Rzeszy nadawały się do zniemczenia, oraz dzieci. Te o cechach aryjskich wysyłano do Niemiec, pozostałe do obozów lub wraz ze starcami rozmieszczano w powiecie siedleckim, garwolińskim, mińskim i sokołowskim. Polacy wykupywali je później z niemieckich transportów, płacąc kolejarzom lub konwojentom od 5 do 100 zł za dziecko. Wielu malców uratowali mieszkańcy Warszawy, wykradając ich z wagonów stojących na bocznicy Dworca Wschodniego.