Londyn, wojenna stolica rozrywek

W czasie II wojny światowej tym, czym dla niemieckich żołnierzy był Paryż, tym dla aliantów był Londyn. Brytyjska stolica oferowała szaloną zabawę i damskie towarzystwo.

Publikacja: 02.01.2025 21:00

Aliancki żołnierz i jego „dziewczyna” siedzą na schodach Rainbow Corner, Piccadilly Circus w Londyni

Aliancki żołnierz i jego „dziewczyna” siedzą na schodach Rainbow Corner, Piccadilly Circus w Londynie, 27 stycznia 1945 r.

Foto: Kurt Hutton/Picture Post/Hulton Archive/Getty Images (3)

Mitem jest, że Anglia nie doświadczyła obcej inwazji od czasów Wilhelma Zdobywcy. W czasie II wojny światowej przeżywała bowiem najazd obcej armii – tyle że sojuszniczej. W czerwcu 1944 r., tuż przed lądowaniem w Normandii, na Wyspach Brytyjskich stacjonowało 1,5 mln żołnierzy amerykańskich. Oprócz Amerykanów byli tam też polscy żołnierze, marynarze i lotnicy, a także: Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Norwegowie, Duńczycy, Grecy, Czesi, Jugosłowianie. Zwykli Brytyjczycy, przed wojną często niemający okazji spotkać żadnego cudzoziemca w swoim miasteczku na cichej prowincji, nagle zaczęli stykać się z przedstawicielami najróżniejszych narodów Europy, mieszkańcami różnych regionów USA, a także przybyszami z odległych dominiów i kolonii. Ogromną większość wśród tych przybyszów stanowili młodzi mężczyźni. Część z nich odbywała niebezpieczne misje w bombowcach nad Niemcami, część narażała życie w arktycznych konwojach do Murmańska i Archangielska, część nudziła się w bazach w oczekiwaniu na D-Day. Wszyscy oni byli spragnieni rozrywek, zwłaszcza tych „niegrzecznych”. Mogli je znaleźć w pubach położonych w miasteczkach na prowincji, ale najbardziej cieszyli się z przepustek do Londynu, który stał się aliancką wojenną stolicą zabawy.

Czytaj więcej

Lądowanie w Normandii. Dzień, który rozpoczął upadek Rzeszy

Kiepska pogoda, gorsze żarcie, chętne dziewczyny

Pomiędzy niemiecką kampanią bombardowań strategicznych z lat 1940–1941 a falą ataków rakietami V1 rozpoczętą w czerwcu 1944 r. Londyn był miastem stosunkowo bezpiecznym. O wiele częściej niż do ataków bombowych na brytyjską stolicę dochodziło wówczas do fałszywych alarmów. Dało się czasem słyszeć serie z działek przeciwlotniczych wymierzone w „widmowe” cele oraz syreny alarmów, na które już praktycznie nie zwracano większej uwagi. W mieście obowiązywało nadal zaciemnienie. Przechodnie oświetlali sobie drogę słabymi latarkami, a samochody jeździły z reflektorami obklejonymi taśmą zostawiającą tylko wąską szczelinę dla światła. Wieczorami widoczność utrudniała dodatkowo mgła znad Tamizy mieszająca się z dymem z tysięcy kominów. Choć miasto wyglądało ponuro, kwitła w nim rozrywka. „Przechodnie mijający kluby słyszeli, jak kapele swingowe grają w rytm ognia przeciwlotniczego” – pisał Donald L. Miller w książce „Władcy przestworzy”.

Alianccy żołnierze na przepustkach mogli skorzystać ze świetlic prowadzonych przez swoje siły zbrojne oraz organizacje pozarządowe. Na Amerykanów czekał klub Rainbow Corner prowadzony przez Amerykański Czerwony Krzyż. Mogli tam napić się coli za pięć centów, zjeść hamburgera z grilla za dziesięć centów, wziąć prysznic, ostrzyc się, dać buty do wypolerowania, zagrać w ping-ponga, obejrzeć walkę bokserską, zatańczyć z wolontariuszką przy amerykańskich przebojach czy też zarezerwować sobie wycieczkę krajoznawczą. To były oczywiście „grzeczne” rozrywki. Niektóre z pań z Czerwonego Krzyża przestrzegały żołnierzy przed miejscami, w których mogliby się oni wpakować w kłopoty. Oni spisywali sobie te miejsca i później starali się je odszukać.

Puby zamykano wówczas dosyć wcześnie. Po ich zamknięciu zabawa przenosiła się do prywatnych klubów, w których alkohol sprzedawano na butelki. Zwykle serwowano tam podejrzanej jakości mocniejsze trunki. Można też było jednak przychodzić z własnym alkoholem. Zresztą kiepski smak alkoholu i ryby z frytkami dało się przeboleć, jeśli znalazło się damskie towarzystwo – o co nie było trudno.

„Kluby West Endu były jednak gorące i hałaśliwe, a przy stołach siedziały kobiety, ponętne istoty w cienkich sukienkach i o mocnym akcencie, nierzadko profesjonalistki, które mówiły o miłości za osiem dolarów. »Poruczniku, zabiorę pana w obłoki, tak wysoko, jak pan jeszcze nigdy nie był. A potem sprowadzę pana na ziemię, szczęśliwszego niż kiedykolwiek«. Były także »miejscowe sikoreczki« czy też, jak nazywali je londyńczycy, dziewczyny od »dobrej zabawy«. Niektóre miały zaledwie piętnaście, szesnaście lat, ale inne były kobietami pracującymi w wieku dwudziestu paru lat – takimi, które przed wojną trzymały się z dala od West Endu, bo nie miały w co się ubrać i brakowało im pieniędzy do wydawania. Nie były wprawdzie profesjonalistkami, lecz oczekiwały prezentów – nylonowych pończoch i słodyczy – za noc w łóżku w zatłoczonych mieszkaniach, które dzieliły z dwiema albo trzema innymi kobietami” – opisywał Miller.

Jaką miało wartość wspomniane przez Millera 8 dol., od których barowe „profesjonalistki” zaczynały negocjacje cenowe? W 1944 r. w USA można było za takie pieniądze kupić 160 małych butelek coca-coli. W wojennym Londynie dolar miał najprawdopodobniej większą siłę nabywczą. Najniższa stawka żołdu w US Army wynosiła wówczas 50 dol. miesięcznie, średnia stawka sięgała 71,33 dol., a oficerowie dostawali 203,5 dol. miesięcznie.

W takie miejsca chodziło też jednak wiele „zwyczajnych” dziewczyn ze służb mundurowych lub zatrudnionych w fabrykach. Przejęły one od mężczyzn zwyczaj siedzenia w barze po dziesięciu godzinach ciężkiej pracy. O ile przed wojną takie zachowanie u kobiet spotkałoby się z potępieniem, o tyle nowa rzeczywistość sprawiała, że patrzono na nie ze zrozumieniem. Niektóre z tych dziewczyn miały nadzieję na „złowienie” męża wśród cudzoziemców, a zwłaszcza Amerykanów. „Otwierali nam drzwi, byli wyjątkowo uprzejmi i poświęcali nam całą swoją uwagę, podczas gdy nasi mężczyźni zostawiali nas same przy stolikach, by grać w rzutki z kumplami” – wspominała jedna z Brytyjek.

Alianccy żołnierze na przepustkach mogli skorzystać ze świetlic prowadzonych przez swoje siły zbrojn

Alianccy żołnierze na przepustkach mogli skorzystać ze świetlic prowadzonych przez swoje siły zbrojne oraz organizacje pozarządowe

Foto: Kurt Hutton

Krzywdzący stereotyp mówi, że Brytyjki nie są urodziwe. Trudno jednak znaleźć narzekania na ich urodę w wojennych wspomnieniach alianckich żołnierzy. Bardzo cenili sobie Brytyjki (dużo bardziej niż Francuzki!) np. amerykańscy spadochroniarze ze 101. Dywizji Powietrznodesantowej sportretowani w książce i serialu „Kompania braci”. Nie narzekali również polscy piloci – o czym dużo napisał nasz as myśliwski Jan Zumbach. Opisał on m.in. swoją przygodę z pewną brytyjską dziewczyną, która miała opinię bardzo grzecznej i bardzo trudnej do zdobycia. Gdy po randce i miłosnym zbliżeniu ona poszła pod prysznic, Zumbach sięgnął po jej pamiętnik i zszokowany odkrył, że przespała się już wcześniej ze wszystkimi jego kolegami i oceniała techniki seksualne każdego z nich...

„Myślę, że Angielki zasłużyły sobie na pomnik, duuuży pomnik. Były dla nas cudowne” – wspomniał inny polski as myśliwski Witold Urbanowicz.

Komandoski z Piccadilly

Wojenne rozluźnienie obyczajów oburzało niektórych staroświeckich Brytyjczyków. „Ze slumsów i zza mostów wyległy nigdy wcześniej niewidziane na skwerach Mayfair i Belgravii stada ponurych, szpetnych nieletnich dziewcząt z ciotkami i matkami. Tam obściskiwały się one namiętnie i na widoku, pod zaciemnieniem i w samo południe, a w nagrodę otrzymywały gumę do żucia, żyletki i inne rzadkie towary” – narzekał znany konserwatywny pisarz Evelyn Waugh.

W pobliżu Piccadilly Circus wojskowi byli agresywnie nagabywani przez miejscowe prostytutki. Ze względu na swoją śmiałość i nachalność nazywane one były „komandoskami z Piccadilly”. „Gdy my, mężczyźni, szliśmy Piccadilly w ciemności, słyszeliśmy stukot obcasów oznajmiający nadejście nocnego motylka. Była wyperfumowana tanimi perfumami, przesuwała dłonią po nogawce naszych spodni. Dotykając materiału spodni, doświadczone panie potrafiły określić, czy mężczyzna jest z armii amerykańskiej czy brytyjskiej i czy jest oficerem czy też podoficerem lub szeregowym. Od tego zależała cena, od której zaczynała negocjacje” – wspominał Walter Cronkite, legenda amerykańskiego dziennikarstwa (pracujący w branży w latach 1935–2009), będący wówczas korespondentem wojennym.

Oczywiście, taki przygodny seks niósł ze sobą też ryzyko. „New York Times” donosił, że odsetek chorób wenerycznych wśród amerykańskich żołnierzy w Anglii jest o 25 proc. wyższy niż w kraju, a „być może nawet połowa zakażeń nastąpiła na Piccadilly”. Zdarzało się też, że prostytutki okradały żołnierzy, czasem dodając im środków obezwładniających do napojów. Niemal wszystkie „córy Koryntu” nosiły przy sobie noże sprężynowe na wypadek spotkania zbyt agresywnego klienta. „Emigracyjne” francuskie prostytutki wyróżniały się, np. prowadząc na smyczy warczące dalmatyńczyki.

Czytaj więcej

Mit bitwy o Anglię

Rywalizacja międzysojusznicza

Różnie bywało też z integrowaniem się Amerykanów i innych alianckich żołnierzy z Brytyjczykami. „Niepodobna mieć bliskie, przyjacielskie więzi z kimś, kto ma pensję pięć razy wyższą” – zauważył brytyjski pisarz George Orwell. Pisał w ten sposób o Amerykanach, którzy byli dobrze odżywieni i wyróżniali się także pod względem fizycznym. „Byli zasadniczo wyżsi, masywniejsi i przystojniejsi niż my. Wielu było blond olbrzymami o włosach przystrzyżonych krótko, po wojskowemu. (…) Ich mundury i odznaki były efektowne, pięknie na nich leżały, były z doskonałej tkaniny i eleganckie. (…) Jeśli chodzi o wygląd, bili nas na głowę” – wspominał Orwell.

„Jankesi byli najszczęśliwszą rzeczą, jaka przytrafiła się brytyjskim kobietom. Mieli wszystko: zwłaszcza pieniądze, ale też śmiałość, papierosy, czekoladę, nylonowe pończochy, dżipy – i genitalia. Amerykanie byli opętani seksem, toteż niezliczone Brytyjki, które nie miały w tej kwestii praktycznie żadnego doświadczenia, z wrażenia padały z nóg (i chyba powinienem dodać, że na plecy). (…) Chyba nigdy w historii nie było takiego podboju kobiet przez mężczyzn jak ten, którego dokonało amerykańskie wojsko w Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej” – opisywał brytyjski żołnierz Eric Westman.

Czasem brytyjskie dziewczyny miały szansę na spotkanie prawdziwego hollywoodzkiego gwiazdora, takiego jak kapitan Clark Gable. „Gdziekolwiek poszliśmy, naprzykrzały się nam kobiety, ale Gable podchodził do tego na spokojnie, starał się zachowywać bardziej jak lotnik na przepustce niż hollywoodzki gwiazdor. Było to jednak niemożliwe. Gdy wchodziliśmy do klubu, kapelmistrz na widok Gable’a rozpoczynał wykonanie »Wild Blue Yonder«, a piękne dziewczyny – Angielki, Francuzki, Belgijki – tłoczyły się przy naszym stoliku. Wspaniale było po prostu podążać krok w krok za Gable’em i zbierać to, co zostało” – wspominał amerykański lotnik Robert Morgan. Jack Mahin, inny przyjaciel Gable’a z lat wojny, wspominał, że gwiazdor lubił piękne kobiety, ale często wybierał te nieco brzydsze. „Wydawało się, że zakłada, iż będzie miał mniej zachodu z tymi brzydszymi” – opowiadał Mahin.

W okresie po bitwie o Anglię dużą popularnością wśród Brytyjek cieszyli się Polacy. „Płeć przeciwna nie może oprzeć się całowaniu w rękę przez Polaków!” – pisał w swoim dzienniku major Ronald Kellet, pierwszy dowódca Dywizjonu 303. „Martwi nas, że żadna nie chce na nas spojrzeć. Dlaczego? Dlatego, że na naszym lotnisku rozplenili się polscy piloci i rekwirują wszystko, co ładne i skromne” – to natomiast fragment listu grupy brytyjskich lotników do gazety „Daily Sketch”. Dochodziło więc do tego, że niektórzy piloci RAF-u zaczęli udawać Polaków. Przypinali sobie do munduru naszywkę „Poland”, mówili z udawanym wschodnioeuropejskim akcentem i przesadnie całowali dziewczyny w ręce.

Na Wyspy Brytyjskie podczas wojny trafili też czarnoskórzy żołnierze z USA. Przed 1939 r. w Wielkiej Brytanii mieszkało mniej niż 8 tys. przedstawicieli tej rasy. Anglia była „przytłaczająco biała”, a jej rząd krzywo patrzył na to, że Amerykanie sprowadzają murzyńskich mechaników, budowlańców i kierowców do swoich baz. Zwykli Brytyjczycy przyjmowali jednak ciepło czarnych Amerykanów. Traktowali ich jako ciekawych egzotycznych przybyszów. Chętnie spotykali się z nimi w pubach i uwielbiali ich muzykę. Chór złożony z dwustu czarnoskórych amerykańskich mechaników dał nawet koncert w londyńskiej Royal Albert Hall.

Relaks w wojenych czasach: tańce i dobra zabawa w Rainbow Corner, klubie dla żołnierzy na Piccadilly

Relaks w wojenych czasach: tańce i dobra zabawa w Rainbow Corner, klubie dla żołnierzy na Piccadilly Circus. Londyn, 27 stycznia 1944 r.

Foto: Kurt Hutton

W armii USA obowiązywała wówczas segregacja rasowa. Mocno dbano o to, by biali i czarni żołnierze nie przebywali w tych samych miejscach na przepustkach. Część lokali rozrywkowych była więc dostępna jedynie dla żołnierzy jednej rasy. Dochodziło jednak do bójek na tle rasowym, które w kilku przypadkach przekształciły się w zamieszki. Często białym amerykańskim żołnierzom nie podobało się to, że ich czarni współobywatele spotykają się z Brytyjkami.

Czas, by się wyszumieć

„Istnieją trzy przestępstwa, które może popełnić członek sił powietrznych: morderstwo, gwałt i zakłócenie stosunków anglo-amerykańskich. Pierwsze dwa można by wybaczyć, trzeciego jednak – nigdy” – pisał w jednym z raportów amerykański generał Carl Spaatz. Amerykanie – i nie tylko oni – przyjmowali wówczas założenie, że nie powinno się ograniczać żołnierzom możliwości „wyszalenia się” w Londynie. W brytyjskiej stolicy pilnowało bowiem porządku wielu policjantów i żandarmów. Możliwości kontrolowania żołnierzy były więc dużo większe niż w małych miasteczkach na prowincji. Uznawano przy tym, że w Londynie jest dużo łatwiej o kobiety i napitek, a większą skłonność do wywołania niepokojów ma mężczyzna trzeźwy i spragniony seksu niż pijany i mający damskie towarzystwo. To były czasy jeszcze przed polityczną poprawnością i kolejnymi falami feminizmu…

Żołnierze po powrocie do baz często walczyli z kacem. Niekiedy dłużej niż trwała ich przepustka. Pisali też listy do rodziców, żon i dziewczyn, w których wspominali, że ich pobyt w Londynie upłynął głównie na... zwiedzaniu zabytków. Opisywali więc Tower, Big Bena, parlament czy katedrę św. Pawła. O swoich nocnych przygodach nie wspominali. Czasem, już jako stateczni staruszkowie weterani, wplatali w swoje wojenne opowieści różne drobne aluzje. Co wydarzyło się w Londynie, zostawało w Londynie…

Mitem jest, że Anglia nie doświadczyła obcej inwazji od czasów Wilhelma Zdobywcy. W czasie II wojny światowej przeżywała bowiem najazd obcej armii – tyle że sojuszniczej. W czerwcu 1944 r., tuż przed lądowaniem w Normandii, na Wyspach Brytyjskich stacjonowało 1,5 mln żołnierzy amerykańskich. Oprócz Amerykanów byli tam też polscy żołnierze, marynarze i lotnicy, a także: Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Norwegowie, Duńczycy, Grecy, Czesi, Jugosłowianie. Zwykli Brytyjczycy, przed wojną często niemający okazji spotkać żadnego cudzoziemca w swoim miasteczku na cichej prowincji, nagle zaczęli stykać się z przedstawicielami najróżniejszych narodów Europy, mieszkańcami różnych regionów USA, a także przybyszami z odległych dominiów i kolonii. Ogromną większość wśród tych przybyszów stanowili młodzi mężczyźni. Część z nich odbywała niebezpieczne misje w bombowcach nad Niemcami, część narażała życie w arktycznych konwojach do Murmańska i Archangielska, część nudziła się w bazach w oczekiwaniu na D-Day. Wszyscy oni byli spragnieni rozrywek, zwłaszcza tych „niegrzecznych”. Mogli je znaleźć w pubach położonych w miasteczkach na prowincji, ale najbardziej cieszyli się z przepustek do Londynu, który stał się aliancką wojenną stolicą zabawy.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Strefa Gazy: ofiara mocarstw czy ojczyzna terroryzmu?
Materiał Promocyjny
Jak przez ćwierć wieku zmieniał się rynek leasingu
Historia świata
Królowa Mauretanii – córka Kleopatry i Marka Antoniusza
Historia świata
Masońska Ameryka – prawda czy mit?
Historia świata
Stuletnia wojna lorda Balfoura
Materiał Promocyjny
5G – przepis na rozwój twojej firmy i miejscowości
Historia świata
„Duce zawsze ma rację!”
Materiał Promocyjny
Nowości dla przedsiębiorców w aplikacji PeoPay