Mitem jest, że Anglia nie doświadczyła obcej inwazji od czasów Wilhelma Zdobywcy. W czasie II wojny światowej przeżywała bowiem najazd obcej armii – tyle że sojuszniczej. W czerwcu 1944 r., tuż przed lądowaniem w Normandii, na Wyspach Brytyjskich stacjonowało 1,5 mln żołnierzy amerykańskich. Oprócz Amerykanów byli tam też polscy żołnierze, marynarze i lotnicy, a także: Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Norwegowie, Duńczycy, Grecy, Czesi, Jugosłowianie. Zwykli Brytyjczycy, przed wojną często niemający okazji spotkać żadnego cudzoziemca w swoim miasteczku na cichej prowincji, nagle zaczęli stykać się z przedstawicielami najróżniejszych narodów Europy, mieszkańcami różnych regionów USA, a także przybyszami z odległych dominiów i kolonii. Ogromną większość wśród tych przybyszów stanowili młodzi mężczyźni. Część z nich odbywała niebezpieczne misje w bombowcach nad Niemcami, część narażała życie w arktycznych konwojach do Murmańska i Archangielska, część nudziła się w bazach w oczekiwaniu na D-Day. Wszyscy oni byli spragnieni rozrywek, zwłaszcza tych „niegrzecznych”. Mogli je znaleźć w pubach położonych w miasteczkach na prowincji, ale najbardziej cieszyli się z przepustek do Londynu, który stał się aliancką wojenną stolicą zabawy.
Czytaj więcej
W amerykańskiej kryptografii wojskowej słowo „D-day” oznacza dzień, w którym zaczyna się jakaś operacja wojskowa. Podczas II wojny światowej wiele wydarzeń było tak oznaczanych w amerykańskich raportach. Jednak świat zapamiętał tylko jedno z nich, bo zmieniło ono los całej ludzkości.
Kiepska pogoda, gorsze żarcie, chętne dziewczyny
Pomiędzy niemiecką kampanią bombardowań strategicznych z lat 1940–1941 a falą ataków rakietami V1 rozpoczętą w czerwcu 1944 r. Londyn był miastem stosunkowo bezpiecznym. O wiele częściej niż do ataków bombowych na brytyjską stolicę dochodziło wówczas do fałszywych alarmów. Dało się czasem słyszeć serie z działek przeciwlotniczych wymierzone w „widmowe” cele oraz syreny alarmów, na które już praktycznie nie zwracano większej uwagi. W mieście obowiązywało nadal zaciemnienie. Przechodnie oświetlali sobie drogę słabymi latarkami, a samochody jeździły z reflektorami obklejonymi taśmą zostawiającą tylko wąską szczelinę dla światła. Wieczorami widoczność utrudniała dodatkowo mgła znad Tamizy mieszająca się z dymem z tysięcy kominów. Choć miasto wyglądało ponuro, kwitła w nim rozrywka. „Przechodnie mijający kluby słyszeli, jak kapele swingowe grają w rytm ognia przeciwlotniczego” – pisał Donald L. Miller w książce „Władcy przestworzy”.
Alianccy żołnierze na przepustkach mogli skorzystać ze świetlic prowadzonych przez swoje siły zbrojne oraz organizacje pozarządowe. Na Amerykanów czekał klub Rainbow Corner prowadzony przez Amerykański Czerwony Krzyż. Mogli tam napić się coli za pięć centów, zjeść hamburgera z grilla za dziesięć centów, wziąć prysznic, ostrzyc się, dać buty do wypolerowania, zagrać w ping-ponga, obejrzeć walkę bokserską, zatańczyć z wolontariuszką przy amerykańskich przebojach czy też zarezerwować sobie wycieczkę krajoznawczą. To były oczywiście „grzeczne” rozrywki. Niektóre z pań z Czerwonego Krzyża przestrzegały żołnierzy przed miejscami, w których mogliby się oni wpakować w kłopoty. Oni spisywali sobie te miejsca i później starali się je odszukać.
Puby zamykano wówczas dosyć wcześnie. Po ich zamknięciu zabawa przenosiła się do prywatnych klubów, w których alkohol sprzedawano na butelki. Zwykle serwowano tam podejrzanej jakości mocniejsze trunki. Można też było jednak przychodzić z własnym alkoholem. Zresztą kiepski smak alkoholu i ryby z frytkami dało się przeboleć, jeśli znalazło się damskie towarzystwo – o co nie było trudno.