Szli do pastwisk pod górą Horeb przez trzy miesiące. U stóp góry spędzili rok cały. Tu rozstawili namioty, a Mojżesz wspiął się na szczyt.
Zastanawiam się, ile razy doznawał uczucia powtórnego stwarzania świata. Raz? Kilka? A może każdego poranka z tych miesięcy spędzonych na szczycie. Widział wschodzące słońce i dumał nad przyszłością swego narodu. Jakie nadać mu prawa, jak zdefiniować cele, jakie podnieść wartości, by zapewnić mu egzystencję? Czy miał świadomość tego, że jego myśli zmienią koleje dziejów całego globu, że z tych idei narodzi się świat, który my znamy? Że bez nich pewnie by nie było setnego pokolenia jego dzieci, którymi jesteśmy? A może ów czas spędził, wpatrując się w obłok, który krył Wiekuistego, i skrzętnie notował patykiem w pamięci wszystkie decyzje i zalecenia, by potem dać je do publicznej wiadomości i kazać spisać. Wtedy nie świty, choćby najbardziej oszałamiające, i nie zachody, choćby najbardziej magiczne, skupiały jego uwagę, ale jedynie skryte za zasłoną mgły oblicze jego Mentora, Pana, Prawodawcy.