Jakże inaczej wyglądałby los Polski, gdyby Marek Aureliusz żył nieco dłużej, a jego następcy nie zawarli haniebnego pokoju z Markomanami, grzebiąc w ten sposób śmiały plan przekroczenia Karpat i podbicia terenów dzisiejszej Polski, które odtąd pozostawały daleko na północ od rzymskiego „limes". Owszem Rzymianie je znali, mamy wiele dowodów na handlowe relacje tych krain z Rzymem. Wybierali się za Karpaty po niewolników i skóry, ale głównie po grecki „electron", czyli jantar, od którego zresztą historycy późniejszych wieków ukuli nazwę „bursztynowego szlaku". Były to jednak tereny pokryte niekończącymi się puszczami, bez dróg i niebezpieczne, gdzie o prymat w najstraszniejszym okrucieństwie konkurowały dzikie bestie i jeszcze dziksze plemiona barbarzyńców. I nagle pojawia się Marek Aureliusz, władca filozof, jeden z najlepszych rzymskich cesarzy. Rzym w tym czasie trawią nieszczęścia, głód, rozruchy, pożary, epidemie i szarańcza. Cesarstwo słabnie, rzucają się więc na nie liczne hordy barbarzyńców. Jednak to jeszcze nie epoka schyłkowa; legiony wciąż jeszcze straszą żelazną mocą.