Nawet łzy mają swój kres

Z Anną Roczkowską, autorką książek o braciach Romockich oraz członkinią Społecznego Komitetu Opieki nad Grobami Poległych Żołnierzy Batalionu „Zośka" i „Parasol" rozmawia Zofia Brzezińska

Aktualizacja: 03.06.2021 19:37 Publikacja: 03.06.2021 18:13

Warszawskie Powązki: brzozowe krzyże na grobach w kwaterze Batalionu „Zośka”. Na pierwszym planie –

Warszawskie Powązki: brzozowe krzyże na grobach w kwaterze Batalionu „Zośka”. Na pierwszym planie – mogiły braci Romockich

Foto: Forum

Andrzej Romocki „Morro" oraz jego młodszy brat Jan Romocki „Bonawentura" to legendarne postacie batalionu „Zośka" oraz powstania warszawskiego. Andrzej, mimo że miał zaledwie 21 lat, został uznany za jednego z najzdolniejszych dowódców powstańczych oddziałów. Pierwszą swoją książkę – „Gdy zabraknie łez" – poświęciła pani jednak jego bratu Jankowi, skromnemu żołnierzowi, który poza talentem poetyckim nie różnił się zbytnio od kolegów. Co tak bardzo zafascynowało panią w postaci Janka, że swoją literacką przygodę z braćmi Romockimi zdecydowała się pani zacząć właśnie od niego?

Tak naprawdę to jednak pierwszeństwo miał u mnie zawsze Andrzej (śmiech). Jako zaczytana w „Zośce i Parasolu" Aleksandra Kamińskiego nastolatka byłam nim zupełnie oczarowana. Ten młody, pełen charyzmy i pewności siebie człowiek zdawał się cały czas wiedzieć, co robi, i nie ustawać w dążeniu do wyznaczonego celu. Jak każda osoba o silnych skłonnościach przywódczych nie miał jednak łatwego charakteru. Jego młodszy brat Janek natomiast zawsze jawił mi się jako przyjacielski, zwykły chłopak, nie tak skomplikowany charakterologicznie jak Andrzej, typowy – jak nazywali go przyjaciele – brat łata. Obaj byli wspaniali, każdy na swój sposób, dlatego chciałam napisać o nich obu, większy akcent kładąc jednak na postać Andrzeja. Jednak na Boże Narodzenie 2018 roku na spotkanie opłatkowe kombatantów pan Jan Leopold (bratanek Janka Romockiego) przyniósł zachowany zbiór wierszy poety. Była to wspaniała, ręcznie wykonana robota, przepisana na maszynie przez Jadwigę Romocką, matkę chłopców, lub jej siostrę. I to właśnie wtedy pan Jan zwrócił się z prośbą o zebranie wszystkich zachowanych wierszy Janka w jeden zbiór i uzupełnienie wstępem o historii jego życia i śmierci. Postanowiłam zgromadzony materiał podzielić na dwie części i rozpocząć pisanie od biografii Janka, ze szczególnym naciskiem na jego poezję.

Najbardziej znanymi poetami czasów wojny są Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy oraz Józef Szczepański. Poezja Janka Romockiego jest mniej znana głównie dlatego, że nie zachowało się dużo wierszy jego autorstwa. Najbardziej znanym utworem jest słynna „Modlitwa". Jej szczególnie poruszający fragment: „Od krzywd, lecz i od zemsty za nie uchroń nas Panie" w swoich kazaniach cytowali nawet prymas Polski Stefan Wyszyński oraz ksiądz Jerzy Popiełuszko. A jaki wiersz jest najbliższy pani sercu?

Dla mnie szczególne znaczenie ma wiersz, z którego zaczerpnęłam tytuł mojej książki, czyli „Gdy zabraknie łez". Jest on dla mnie czytelnym symbolem tego, że ten młody chłopak nie umiał i nie chciał stać z boku, bezczynnie przyglądając się zbrodniom okupanta. „Karabin bierz i z nami idź,/ miast płakać po pogrzebach,/ jeśli już sam nie możesz żyć,/ zabijać ci potrzeba" – pisał. Ponadto, ogromne wrażenie zrobił na mnie wiersz „Powrót do Warszawy". Janek Romocki przywołał w nim wspomnienie zniszczonej stolicy, gdy jako 14-letni chłopiec wraz z rodziną powrócił do niej po kapitulacji w 1939 roku. Widok ukochanego miasta, zbombardowanego i zrujnowanego, musiał wywrzeć na tym wrażliwym dziecku wstrząsające wrażenie. Tak jak jego rówieśnicy przeszedł wówczas szybki kurs dojrzewania. Moim zdaniem w tamtym okresie Janek przeżył przemianę z chłopca w mężczyznę.

W poezji Janka rzuca się w oczy wyraźna dychotomia utworów na ciężkie, typowo wojenne wiersze oraz lekkie, niekiedy dowcipne teksty o neutralnej tematyce. Czy pani zdaniem tymi drugimi Janek starał się zaklinać otaczającą go okrutną rzeczywistość?

Janek słynął z dużego poczucia humoru. Miał do wielu spraw dystans i potrafił śmiać się zarówno z siebie, jak i z kolegów. Pod tym względem przypominał trochę Jana Rodowicza „Anodę", którego także przyjaciele z oddziału zapamiętali jako pełnego pogody ducha kawalarza. Znamiennym jest to, że ostatnie utwory Janka datują się na połowę 1943 roku, kiedy to terror okupacyjny osiągnął punkt kulminacyjny. Nie wiadomo, czy był już wtedy zbyt zajęty wyznaczonymi zadaniami jako nowo mianowany dowódca drużyny w plutonie „Alek", czy też uważał, że są rzeczy ważniejsze w tamtym momencie do zrobienia niż pisanie wierszy. Podczas powstania warszawskiego także nie pisał. A może po prostu nie zachowały się żadne utwory z tamtego okresu?

Janek i Andrzej pochodzili z bardzo patriotycznej rodziny. Silna więź łączyła ich zwłaszcza z ojcem Pawłem Romockim, majorem Wojska Polskiego i posłem na Sejm II RP, który przykładał wielką wagę do wychowania synów w atmosferze umiłowania ojczyzny.

W latach okupacji chłopcy związali się z Szarymi Szeregami, gdzie autorytetem stali się dla nich starsi koledzy i przełożeni: Tadeusz Zawadzki „Zośka", Jan Bytnar „Rudy" i Aleksy Dawidowski „Alek". „Musimy ich zastąpić, muszą trwać w naszej pracy" – mówił po śmierci tych bohaterów Andrzej Romocki. Które z tych środowisk – rodzina czy organizacja – bardziej przyczyniło się do ukształtowania postawy braci?

Olbrzymie znaczenie miała też przynależność chłopców do młodzieżowo-wychowawczej organizacji PET, czyli „Przyszłość". Głównym celem PET-u nie było jednak militarne przygotowywanie młodzieży do walki, lecz dbanie o jej rozwój intelektualny poprzez samokształcenie w ramach tajnego nauczania. Założycielem był Stanisław Leopold, ps. Rafał, brat cioteczny Romockich, który wyznaczył Andrzeja na przywódcę grupy mokotowskiej. Gdy PET połączył się z Szarymi Szeregami, Andrzej bliżej poznał Tadeusza Zawadzkiego „Zośkę". Bardzo go lubił i cenił. Przed tragiczną akcją pod Sieczychami, mającą na celu zlikwidowanie usytuowanego tam posterunku niemieckiej strażnicy granicznej, „Zośka" i „Morro" spędzali razem długie godziny, opracowując plan i strategię ataku. Miała to być pierwsza akcja samodzielnie dowodzona przez Andrzeja, a Tadeusz wystąpił tym razem w roli obserwatora. Jak wiemy, w akcji zginął tylko jeden żołnierz – właśnie „Zośka". Dla Andrzeja był to wielki cios. Wraz z Andrzejem Długoszowskim, ps. Długi, wnioskował o nadanie batalionowi imienia poległego przyjaciela.

To właśnie m.in. jemu batalion „Zośka" zawdzięcza swoją nazwę.

Andrzej pomimo swojego talentu strategicznego i silnych cech przywódczych miał dość trudny charakter i zdarzało mu się popadać w konflikty z podwładnymi. Tuż przed powstaniem zresztą musiał stanąć do raportu karnego. A jednocześnie był wrażliwym intelektualistą o bogatym życiu wewnętrznym. Czy ze względu na tak różne usposobienie braci dochodziło między nimi do nieporozumień?

Dochodziło! Tym bardziej że Andrzej był przecież dowódcą Janka. „Bonawentura" nie za bardzo był z tego zadowolony. Próbował zmienić ten stan rzeczy, przechodząc z plutonu „Sad", którym dowodził „Morro", do plutonu „Alek". Rozwiązanie to okazało się jednak krótkotrwałe, gdyż Andrzej został niebawem mianowany p.o. dowódcy kompanii „Rudy" batalionu „Zośka", któremu podlegał także pluton „Alek". Na ogół jednak „Bonawentura" podporządkowywał się rozkazom brata. Wyjątkiem była jedna poważna niesubordynacja, do której doszło przy okazji akcji „Jula" w nocy z 5 na 6 kwietnia 1944 roku. Miała ona na celu wysadzenie mostu kolejowego na rzece Wisłok w pobliżu wsi Tryńcza. Tuż przed wyznaczoną datą akcji okazało się, że nie zdążono na czas przygotować dla Janka fałszywych dokumentów. Andrzej kategorycznie zabronił więc bratu udziału w akcji. Janek jednak po wielomiesięcznych przygotowaniach nie miał zamiaru rezygnować. Złamał rozkaz przełożonego i dołączył do jadących na akcję kolegów. Okazała się ona połowicznym sukcesem: most się nie zawalił, a jedynie jedno z czterech metalowych przęseł zgięło się, co zablokowało ruch kolejowy niemieckich transportów. Podczas próby ponownego odpalenia zapalników Polacy zostali ostrzelani z pobliskiej strażnicy. By ratować życie, „Bonawentura" musiał salwować się skokiem do rzeki. Przed powrotem do Warszawy zatrzymał się w świętokrzyskich Mirogonowicach, gdzie mieszkała jego ciotka. Oczekiwał tam na dostarczenie dokumentów. Właśnie w Mirogonowicach doświadczył budującego przeżycia, jakim było spędzenie Wielkanocy ze stacjonującymi tam partyzantami z Gór Świętokrzyskich. Wtedy uświadomił sobie, jak bardzo cały kraj – a nie tylko Warszawa – jest zjednoczony i zaangażowany w walkę z okupantem. Jankowi przyszło jednak ponieść konsekwencje swojego „buntu". Nie dostał awansu, a ponadto musiał codziennie, w ramach kary, maszerować piechotą z Ochoty na Żoliborz celem zameldowania się u swojego bezpośredniego dowódcy Jerzego Jagiełły, ps. Florian.

W swojej poruszającej „Modlitwie" Janek deklarował pragnienie rezygnacji z odwetu. Mimo to 1 sierpnia 1944 roku chwycił za broń i wraz z tysiącami rówieśników ruszył do walki o wolność stolicy. Czy wiadomo o tym, by przeżywał jakieś moralne dylematy w sytuacjach, gdy przyszło mu strzelać do wroga?

Trudno nam wyrokować, co się działo w duszy Janka. Fakty jednak są takie, że był jednym z pierwszych powstańców „Zośki", który strzelił do Niemców, i który rzucił w nich granatem. Został odznaczony Krzyżem Walecznych za poprowadzenie natarcia w czasie krwawych walk na Woli. Tak jak niemal wszyscy Polacy miał już wówczas bagaż tragicznych doświadczeń, wyniesionych z niemieckiej okupacji. Jego ojciec w 1940 roku został śmiertelnie potrącony autem przez pijanego Niemca. Jego brat cioteczny Aleksander Stawiski został wywieziony do Auschwitz, gdzie zmarł. Wielu kolegów zginęło w akcjach jeszcze przed wybuchem powstania.

Bez wątpienia największym sukcesem militarnym „Morro" było przeprowadzenie nocą 31 sierpnia 1944 roku oddziału ze Starówki do Śródmieścia zajętym przez Niemców Ogrodem Saskim. Jako jedynemu dowódcy udało mu się tego dokonać bez użycia drogi kanałów. Romoccy brali jednak udział w wielu akcjach nie tylko w trakcie powstania, ale i przed jego wybuchem. Która z nich wywarła na pani największe wrażenie?

Przebicie się do Śródmieścia to niewątpliwie moment zwrotny, który zagwarantował Andrzejowi trwałe miejsce w historii powstania. Miało ono bardzo dramatyczny przebieg. Pod silnym ogniem przeciwnika „Morro" przeprowadził swoją kompanię przez ulicę Senatorską, po czym zapewnił jej schronienie w gmachu kościoła św. Antoniego. W czasie przeskoku przez Senatorską został ciężko ranny w twarz. Ból powodował omdlenia Andrzeja, a mimo to dwoił się i troił, aby bezpiecznie przeprowadzić 60-osobową grupę ze Starego Miasta przez Ogród Saski do Śródmieścia. Po dniu spędzonym w piwnicy Pałacu Zamojskich, pod osłoną nocy, upozorowali przemarsz oddziału niemieckiego przez silnie strzeżony Ogród Saski do budynku Pasty na ulicy Zielnej. W ten sposób kompania „Rudy" – mimo poniesionych strat – była jedynym oddziałem Grupy „Północ", któremu powiodło się naziemne przejście do Śródmieścia.

„Morro" bohaterstwem wykazał się jednak nie tylko przy tej akcji. Podczas walk o „Gęsiówkę" wyciągnął spod silnego ostrzału ciężko ranną sanitariuszkę Zofię Krassowską, ps. Zosia Duża. Niestety, dziewczyna zmarła następnego dnia wskutek odniesionych ran. Ponadto, Andrzej jako pierwszy pojawił się przy zbombardowanej kamienicy na ul. Franciszkańskiej 12, gdzie zasypani zostali jego żołnierze z plutonu „Sad". Dowodząc tymi, którzy przeżyli, bez wahania przystąpił do odgruzowywania zasypanych.

Do rangi swoistego symbolu urosła też śmierć Andrzeja. Zgodnie z relacjami 15 września „Morro" wybiegł z zajętego przez powstańców budynku na Czerniakowie, aby nawiązać łączność z dopływającymi do lewego brzegu Wisły żołnierzami 1. Armii Wojska Polskiego, tzw. berlingowcami. W tym momencie dostał postrzał w serce i zginął na miejscu. Przez wiele lat sądzono, że zginął z ręki berlingowca, który omyłkowo wziął go za Niemca. Ja sama długo zadawałam sobie pytanie, co tam się wydarzyło. Rozmawiałam z podkomendnymi Andrzeja, którzy byli świadkami tragedii. To oni zwrócili mi uwagę, że ukształtowanie terenu, na którym zginął, nie wskazuje na możliwość, by został trafiony kulą z łodzi nadpływającej z przeciwległego brzegu Wisły. Ponadto, żołnierze gen. Berlinga przypłynęli z pepeszami, a Andrzeja dosięgnęła pojedyncza kula. Wszystkie wiarygodne źródła pisane i wiadomości przeze mnie usłyszane wskazują, że Andrzej Romocki zginął z ręki niemieckiego snajpera, strzelającego najprawdopodobniej od strony mostu Poniatowskiego.

Janek zginął 18 sierpnia w zbombardowanym szpitalu. Andrzej w tym czasie był dowódcą kompanii „Rudy" batalionu „Zośka". Pod jego rozkazami było kilkudziesięciu żołnierzy, w każdej chwili toczyły się zacięte walki. Andrzej nie mógł więc pozwolić sobie na przeżywanie żałoby. Musiał zachować całkowitą przytomność umysłu i zimną krew, gdyż od jego decyzji zależało życie wielu ludzi oraz dalszy przebieg walki. Jak radził sobie w tym trudnym czasie?

Było mu bardzo ciężko, ale myślę, że posiadane przez niego od urodzenia silne predyspozycje psychiczne do bycia przywódcą pomogły mu i w tym czasie. Starał się chronić matkę, której nie poinformował o śmierci Janka. Musiał także myśleć o swoich rannych żołnierzach, którzy nadal walczyli o życie. Natłok tych tragedii oraz nieustannie napływające od łączniczek meldunki zmuszały go do całkowitej mobilizacji i działania.

Jest pani nie tylko autorką książek o tych bohaterskich chłopcach, ale także członkinią Społecznego Komitetu Opieki nad Grobami Poległych Żołnierzy Batalionu „Zośka" i „Parasol". Czy do przyjęcia tej funkcji zainspirowała panią postać Jadwigi Romockiej, matki Janka i Andrzeja, która resztę życia poświęciła pielęgnowaniu mogił powstańców w ramach działalności w rodzicielskich komitetach opieki nad grobami poległych?

I tutaj znowu palma pierwszeństwa należy jednak do Andrzeja (śmiech). Pierwszy raz odwiedziłam jego mogiłę w 1998 roku. Regularnie przychodzę na jego grób od 2004 roku, kiedy dołączyłam do członków Społecznego Komitetu opiekującego się kwaterą batalionu „Zośka" na wojskowych Powązkach.

Można powiedzieć, że to właśnie Andrzej zaprowadził mnie do miejsca spoczynku swoich rodziców. Pani Jadwiga Romocka była rzeczywiście niezwykłą osobą. Wojna odebrała jej męża i dwóch synów. Po powrocie do zrujnowanej Warszawy w 1945 roku od razu rozpoczęła poszukiwania ciał swoich dzieci. W następnych latach to właśnie ona skupiała wokół siebie rodziców poległej młodzieży. Czuła się odpowiedzialna za osamotnione matki podkomendnych syna. Dbała bardzo o kwaterę batalionu „Zośka". Nie przejmowała się tym, że interesuje się nią Urząd Bezpieczeństwa, który patrzył na jej działania podejrzliwym okiem. Robiła swoje. Odważnie stawiała czoła niebezpieczeństwom i powojennej biedzie. Prowadziła dziennik, w którym utrwalała swoje codzienne zmagania z trudną rzeczywistością, przelewając na jego strony swój ból i tęsknotę za synami. Zmarła w 1975 roku, przeżywszy ukochane dzieci o 31 długich, samotnych lat.

Andrzej Romocki „Morro" oraz jego młodszy brat Jan Romocki „Bonawentura" to legendarne postacie batalionu „Zośka" oraz powstania warszawskiego. Andrzej, mimo że miał zaledwie 21 lat, został uznany za jednego z najzdolniejszych dowódców powstańczych oddziałów. Pierwszą swoją książkę – „Gdy zabraknie łez" – poświęciła pani jednak jego bratu Jankowi, skromnemu żołnierzowi, który poza talentem poetyckim nie różnił się zbytnio od kolegów. Co tak bardzo zafascynowało panią w postaci Janka, że swoją literacką przygodę z braćmi Romockimi zdecydowała się pani zacząć właśnie od niego?

Pozostało 96% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem