Jako ochotnik zgłosiłem się do biura werbunkowego. Tu muszę sobie pozwolić na dygresję dotyczącą czasów dzisiejszych. Teraz młodzi ludzie pragnący przygód i zarobków często wybierają się za granicę. Mało tu zresztą motywów przygody, więcej rzeczowego wyrachowania. W czasach mojej młodości wyprawy za granicę były poza sferą możliwości. Zdarzały się jedynie odosobnione przypadki. Jurek S. chciał dostać się kajakiem z zachodniego wybrzeża na Bornholm. Wyprawa nie udała się i zapakowali go na dwa lata do więzienia. Zwiedził zakłady karne w Szczecinie, Goleniowie i Stargardzie, kamieniołomy w Strzelcach Opolskich, gdzie pracował jako skalnik. To tyle na temat różnic.
Powodowany chęcią przygód zatrudniłem się jako górnik. Zamieszkałem w hotelu robotniczym w Radlinie i po odbyciu skróconego przysposobienia zawodowego i zapoznaniu się z przepisami BHP zacząłem zjeżdżać na dół. Miałem hełm, lampę i wyglądałem jak górnik z plakatu. Zostałem skierowany do prac zabezpieczających puste miejsca po węglowym urobku.
Stemplowaliśmy i wykładaliśmy przodki palami i deskami. Kapy i fele nazywał się ten budulec w górniczej gwarze. Zjazd szybem w głąb ziemi, długa wędrówka coraz ciemniejszymi, niskimi chodnikami, gdzie tajemniczo migotały nasze lampki, gazowy charakter kopalni, głucha cisza przerywana jedynie dalekim warkotem świdrów – wszystko to przypominało wędrówkę w Hadesie. Mimo woli mówiliśmy ściszonymi głosami, niektórzy żegnali się znakiem krzyża, ktoś nagle zaczął kląć i powtarzać: – Kurwa, w co ja się wdałem!
Różne wiatry przygnały moich towarzyszy do pracy w kopalni. Był to czas nieustającej wędrówki ludności spowodowanej rozwojem przemysłu, chęcią polepszenia sobie bytu, potrzebą zaszycia się gdzieś daleko, ucieczką przed rozmaitymi zagrożeniami i innymi pomniejszymi względami. Dla rdzennych Ślązaków, tych Wilusiów, Helmutów i Manfredów, był nawet jeden Adolf, stanowiliśmy niepojętą zarazę, nazywali nas werbusami i trzymali się z daleka.
W pokoju hotelu robotniczego zakwaterowano nas sześciu. Wypiliśmy zapoznawczą wódkę i każdy powiedział pokrótce o sobie. Trzymaliśmy się razem. Wolski robociarz, dawny pepeesiak, ofiara historii, nie chciał połączyć się z komunistami w jedną partię, jak dodawał, wiarołomna żona przebrała miarę jego goryczy i ruszył w Polskę. Złodziejaszek, który po kolejnej odsiadce postanowił zaniechać swego procederu i został górnikiem. Wiejski osiłek z Kieleckiego, syn bogatego gospodarza zrujnowanego przez władzę jako kułak. Genek Bednarski, wesoły lwowiak, cwaniak i włóczęga, pięknie śpiewał uliczne ballady z rodzimego miasta, nazywaliśmy go Ta-Joj. Ten odważny obieżyświat przesiedział kilka lat w syberyjskich łagrach, wrócił stamtąd dopiero w 1956 roku, bał się jak piekła zjazdu w czeluść kopalni i na dole tracił wszelki rezon, stawał się bezbronną ofiarą naszych kpin.