Klienci zadowalali się obowiązkową konsumpcją w postaci kotleta pożarskiego lub zestawu obejmującego jajo, śledzia i kawałek żółtego sera, popijając żytniówkę Złotymi Dojlidami lub Łomżą. Przed zamknięciem knajpy, której głównym atutem było znakomite usytuowanie u zbiegu dwóch reprezentacyjnych ulic grodu nad Białką: Lipowej i Sienkiewicza, rozlegały się chóralne śpiewy patriotyczne, na przykład na znaną melodię Nino Roty: „Mój chrzestny ojciec w Białymstoku woził gnój... „.W listopadzie 1975 roku spędzałem w Astorii wieczór, na szczęście z braku środków finansowych zakończony wcześniej, niż można się było spodziewać. Na szczęście, gdyż wyjście z lokalu około godziny 22 groziło – jak się miało okazać – mocno opóźnionym powrotem do domu. A to za sprawą dzielnych funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i dziennikarza organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR „Gazety Białostockiej”, podówczas „Współczesną” zwanej. Krzysztof Próchniewicz, bo tak było żurnaliście, w męskim towarzystwie popijał wódeczkę przy sąsiednim stoliku.
Popijał do godziny 21. Następnie wraz ze współbiesiadnikami, braćmi Kozłowskimi – Sergiuszem i Aleksandrem, poszedł czy też doturlał się na pobliski postój taksówek. Tam, zdaniem redaktora, mężczyźni zostali napadnięci przez, nomen omen, też braci – Andrzeja i Marka Czyżunów, którzy najpierw skatowali Kozłowskich, a następnie w radiowozie przybyłym na wezwanie Próchniewicza wybili szybę. Późniejsze zeznania pozwoliły prokuratorowi rozszerzyć akt oskarżenia o ciężkie pobicie przez Czyżunów również funkcjonariuszy MO.
Ustalenia obrony były zupełnie inne. Otóż bracia Kozłowscy na postoju próbowali ominąć kolejkę i na siłę wsiąść do taksówki. Zostali więc rzeczywiście skarceni przez kolejkowiczów, tyle że nie było wśród nich braci Czyżunów. Gdy Krzysztof Próchniewicz, który zatrzymał przejeżdżający radiowóz, wrócił nim na postój, napastników już tam nie było – tylko poszkodowani.
Andrzej i Marek Czyżunowie, którzy z Astorii wyszli jakiś czas po Próchniewiczu i Kozłowskich, doczłapali do niedalekiej ulicy Dzierżyńskiego (wtedy również patrona miejscowej Akademii Medycznej!). Tam zatrzymali ich prowadzący pościg milicjanci, wspomagani przez rozjuszonego redaktora. Tak jakoś się złożyło, że Andrzejowi Czyżunowi złamano przy tym rękę. W śledztwie natomiast miało się okazać, że bracia Kozłowscy żadnych śladów pobicia nie mają.
Czyżunowie upierali się, że przez cały wieczór w Astorii byli tylko we dwóch, upadła więc wysuwana przez prokuraturę hipoteza, że na postoju towarzyszyli im niezidentyfikowani wspólnicy. W końcu incydent z taksówką całkowicie wyparował z aktu oskarżenia. Wraz z pobiciem i pogryzieniem (sic!) milicjanta przez Andrzeja Czyżuna. Niespodzianie bowiem rzekoma ofiara Czyżunowej agresji milicjant Lepietuszko oświadczył, że ani go oskarżony Andrzej Czyżun nie pobił, ani nie pogryzł.