Trzy noce i dwa dni u dominikanów

W klasztorze jest ich tylko siedmiu. Sześciu ojców i jeden brat.Pokój gościnny – niewielki i przytulny. Umywalka, szafa, stół, nocna lampka. Na stole taca z przygotowaną kolacją. Przewidzieli późny i głodny przyjazd.

Publikacja: 04.02.2008 10:54

Trzy noce i dwa dni u dominikanów

Foto: Rzeczpospolita

Przy łóżku głośnik, który początkowo skojarzył mi się z radioodbiornikiem typu kołchoźnik. Dawniej z takiego radia buchały nieustannie pieśni traktorzystów, żołnierzy i przodowników pracy, przeplatane ludowymi śpiewkami. Wczesnym rankiem z głośnika obudziła mnie msza święta celebrowana w kościele Dominikanów pod wezwaniem św. Mikołaja. Mogłem przekręcić gałkę wyłącznika. Jednak nie zrobiłem tego i słuchałem. Odbiór, niezwykle bliski i czysty, sprawiał wrażenie uczestnictwa w obrzędzie. Nawet kaszel bardzo wyraźny. W kościele dużo przeziębionych. Grypowa pora. Za oknem szaro, siąpi deszcz. Głos zakonnika odprawiającego nabożeństwo przypomina brzmieniem głos ojca S., który witał mnie wieczorem. Czyta fragment z Biblii, jak to Mojżesz, pasąc owce swego teścia Jetry, kapłana nomadów, zbliżył się do podnóża góry Choreb, zobaczył płonący krzak i usłyszał głos Pana. Teraz śpiew. Starczy, nieco barani głos wyśpiewuje z przyspieszeniem słowa. Przyspieszenie polega na zjadaniu środka lub końcówek. „Jezu, nie jestem godzien być w sercu Twym, o szczęście niepojęte...”.

I tak słuchałem.

Następna msza z udziałem chóru dziewcząt i chłopców, przy akompaniamencie gitary. Melodyjny dziewczęcy głos czyta fragment powieści Romana Brandstaettera „Jezus z Nazaretu”. Mój klasztorny pokoik wypełnia śpiew młodzieży. Przyjemne głosy dziewcząt i chłopców wyśpiewują: „Pan jest łaskawy, pełen miłosierdzia. Błogosław, duszo moja, Pana. On odpuszcza wszystkie twoje winy i leczy wszystkie twoje choroby. Dzieła Pana są sprawiedliwe. Drogi swoje objawił Mojżeszowi...”. I refren: „Pan jest łaskawy, pełen miłosierdzia”.

Komunikat z Konferencji Episkopatu. Znów śpiew: „O, Panie, Ty nam dajesz ciało swe i krew. Do Ciebie więc idziemy. Tyś nam wyznaczył drogę wiodącą na Twój szlak”. Jest w tym śpiewie żarliwość. Czułem przenikające, sugestywne brzmienie słów. Na koniec tej mszy komunikaty duszpasterskie: „Noc refleksji dla młodzieży z piątku na sobotę o godzinie 18.00; wieczorem gorzkie żale z kazaniem pasyjnym” itp.

Spędziłem w klasztorze trzy noce i dwa dni. Posiłki jadłem w refektarzu. Czasem momenty kłopotliwe. Zakonnicy odmawiali modlitwę przed posiłkiem i po jego zakończeniu. Co miałem zrobić? Nie brałem w tym udziału i siedziałem z oczyma wbitymi w talerz, kiedy tak recytowali słowa modlitwy na tę okazję przeznaczonej, śpiesząc się do swych zajęć. Pomoc charytatywna, paczki, katecheza młodzieży, zespół muzyczny, odczyty, biblioteka, działalność klubu. Dużo ludzi ciągnie teraz do kościoła. Tak więc ojcowie cały dzień w pracowitym ruchu. A wieczorem w swoich celach też pracują. Słychać stukot maszyn do pisania. Dwóch pisze doktoraty. Trzeci zajmuje się publicystyką dla pism katolickich. W zachowaniu są swobodni, nie cisną swoją zakonną świątobliwością, niektórzy palą papierosy, nawet w refektarzu są popielniczki. Chodzą w swetrach i dżinsach, żeby nagle się przeistoczyć, przywdziewając białe habity opasane czarnymi sznurami.

Ojciec S., z którym jestem najbliżej, to 36-letni mężczyzna o postawie trenera; jasna, szeroka twarz i pogodne, nieco kpiarskie oczy.Ojciec przeor – wysoki, przystojny, srebrne włosy i szara pobrużdżona twarz. Coś ma z żołądkiem. Czasem idzie do swej celi i zwija się z bólu. Ale nie powie o tym ani słowa. Martwią się inni ojcowie o jego stan zdrowia.

Wreszcie brat Antoni, zwany przez innych Toniem, starzec o wielkich spracowanych dłoniach. Furtian. 77 lat, a uwija się przy kościele niby młodzik. O czwartej rano już na nogach. Jest człowiekiem prostej i żarliwej wiary.

Brat Tonio – kpi niczym wolterianin ojciec S. – miewa widzenia. Święty człowiek!

Wieczór. Patrzę w okno. Pada deszcz. Klasztorne podwórze.

Przemykają koty. Klasztor sąsiaduje z halą targową i tędy przebiega koci szlak. Czarne mury kościoła. Ogromna twierdza. Najstarszy kościół w mieście. Podczas działań wojennych wyjątkowo nie uległ zniszczeniu. Za ścianą stukot maszyny do pisania. To któryś z ojców. Zapewne pisze pracę doktorską. Jeszcze na schodach spotkanie z bratem Antonim. Pogawędka. Siedzimy w refektarzu. Brat Antoni opowiada o swoich dwóch zawałach serca. Po drugim już nie dawali mu szans. Doktor wyszedł. Zostawił go samego. A on czuł, że każda sekunda jest ostatnią sekundą. Przejrzysta jasność nawiedziła jego umysł. Koniec. Dlaczego ojciec Florian nie udzielił mu absolucji i nie namaścił świętymi olejkami? Wyzdrowiał. To znaczy ojciec Florian był o tym przekonany i dlatego nie chciał go namaścić. Tak rozważa brat Antoni.

– Z tego wynika, że brat jest wielkim grzesznikiem – mówi ojciec S., który się do nas przysiadł. – Bóg nie chciał jeszcze przyjąć. – Opowiada, jak to brata Tonia odwiedzili jego młodzi krewniacy ze Śląska. – Baterię wódy przynieśli ze sobą – mówi – i spili się jak bąki. On chce z nimi rozmawiać o sprawach świętych, a oni tylko bełkoczą i oczy w słup... – Brat Antoni pobiegł wtedy wzburzony do przeora i zawołał: „Ojcze przeorze, szatan w nich wstąpił! Trzeba dzwonić po milicję!” – Dlaczego nie po egzorcystę – śmieje się ojciec S. – tylko po milicję właśnie? Świeckie myślenie.

Brat Toni, człowiek prosty i dobry, też się śmieje razem z nimi.Noc. Myślę o swym stosunku do religii, Boga, wieczności. Praktyki religijne są dla mnie obojętne. Teksty religijne również. Biblia z rzadka bywała moją lekturą. Myślę o tym, co na temat religii i wiary mówił Zygmunt, niegłupi obieżyświat z mojego przedmieścia: – Bóg, wiara... czy to możliwe po tej wojnie, po tym Hitlerze, Stalinie... po tylu milionach pomordowanych, zamęczonych ludzi? Wtedy Zygmunt, kpiarz i cynik, był zupełnie poważny. – Czy to nie ludzie sobie wymyślili, żeby lżej im się żyło? – reasumował Zygmunt (małe przekrwione oczy, miedziana twarz, lekko ochrypły głos) przypowieścią o butach swego teścia, które jako jedyne pozostały w trwałym stanie, gdy na prośbę swojej żony zajął się po wojnie ekshumacją zwłok jej rodziców. – Dawniej to byli szewcy – powiedział Zygmunt-ateusz. – Robili buty nieśmiertelne. Nie wiem. Nie obstaję przy sceptycznym poglądzie Zygmunta.

Rankiem znów obudziły mnie słowa modlitw i śpiew bogobojny z głośnika. Wstałem. Wychodzę i otwieram drzwi łączące klasztor z kościołem. Jestem na chórze. Stąd mogę obserwować z góry tych wszystkich wiernych siedzących na ławach, klęczących na kamiennej posadzce, wpatrzonych w ołtarz, obserwujących liturgiczne czynności księdza. Wokół strzeliste, surowe ściany, łukowe sklepienia. Pobłyskuje złoto i purpura posągów i obrazów.

Nie wiem. Z latami coraz częściej wracam do tego pytania. Wiara czy niewiara? Myślę o swoim ojcu. Był człowiekiem wierzącym. Regularnie, co niedziela, uczestniczył w mszy. Lubił ceremonie religijne. Zwiedzał z upodobaniem stare i nowe kościoły Warszawy. Raz nawet, gdy pod którymś z kościołów oczekiwano na biskupa i zabrakło godnego starca do trzymania świecy, mistrz ceremonii wyłowił spośród tłumu wiernych właśnie ojca. Ubrali go w komżę, wręczyli długą świecę i witał biskupa. Śmiejąc się, chętnie o tym opowiadał. Jaki był jego stosunek do wiary? Chyba ziemski. Pomagała mu żyć. Nie stawiał sobie komplikujących pytań. Nieśmiertelność duszy, wiekuista droga... nigdy o tym nie mówił.

A gdy w podeszłym wieku zapadł raz na groźne zapalenie płuc i choroba nie chciała ustąpić, wtedy... jakby się już gotował, ale milcząco. Nie jęczał, nie stękał (a zawsze przy lżejszych chorobach lubił to pojękiwanie), oczy miał skupione i surowe. Odwrócił się do ściany i nie chciał z nami rozmawiać. Tak, wtedy gotował się do odejścia. Lubił życie. Często się śmiał i do końca ciekaw był wszelkich objawów ziemskiego bytowania. Lubił ludzi. Interweniował w sporach i kłótniach. Dobroduszny i pogodny, nawet śmieszny, potrafił jednak rozładować wiele złego napięcia między ludźmi. Znakiem boskiej obecności było dla mnie jego długie życie.

Dopóki żył, wszystko wydawało się jeszcze przede mną otwarte, mimo że traktowałem go lekko i pobłażliwie. W tym przedsionku więcej było światła. Po jego śmierci ociemniało. Obszar mojego czasu skurczył się znacznie. I większa pustka niż dotychczas.

Pisarz spędził te trzy noce i dwa dni w klasztorze oo. Dominikanów w Gdańsku w roku 1981

Przy łóżku głośnik, który początkowo skojarzył mi się z radioodbiornikiem typu kołchoźnik. Dawniej z takiego radia buchały nieustannie pieśni traktorzystów, żołnierzy i przodowników pracy, przeplatane ludowymi śpiewkami. Wczesnym rankiem z głośnika obudziła mnie msza święta celebrowana w kościele Dominikanów pod wezwaniem św. Mikołaja. Mogłem przekręcić gałkę wyłącznika. Jednak nie zrobiłem tego i słuchałem. Odbiór, niezwykle bliski i czysty, sprawiał wrażenie uczestnictwa w obrzędzie. Nawet kaszel bardzo wyraźny. W kościele dużo przeziębionych. Grypowa pora. Za oknem szaro, siąpi deszcz. Głos zakonnika odprawiającego nabożeństwo przypomina brzmieniem głos ojca S., który witał mnie wieczorem. Czyta fragment z Biblii, jak to Mojżesz, pasąc owce swego teścia Jetry, kapłana nomadów, zbliżył się do podnóża góry Choreb, zobaczył płonący krzak i usłyszał głos Pana. Teraz śpiew. Starczy, nieco barani głos wyśpiewuje z przyspieszeniem słowa. Przyspieszenie polega na zjadaniu środka lub końcówek. „Jezu, nie jestem godzien być w sercu Twym, o szczęście niepojęte...”.

Pozostało 86% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy