Zresztą ja to ja, mama była moja; to żona z roku na rok jazgotała coraz głośniej. Kiedy jednak, w akcie desperacji, pofatygowała się do Spółdzielni Mieszkaniowej Praga, której była – przepraszam za wyrażenie – członkiem, dowiedziała się, że na mieszkanie w powstającym właśnie blokowisku na Tarchominie szans nie ma. Żadnych.
Zebrałem się na odwagę i spytałem swego naczelnego z „Życia Warszawy”, w którym wtedy pracowałem, czy by mi nie pomógł. – Nie ma sprawy – odpowiedział. – Umów nas z prezesem spółdzielni.
Spojrzałem na niego z uwielbieniem, niczym na cudotwórcę, przypominając sobie stosowne fragmenty wspomnień starszych wiekiem dziennikarzy „ŻW”, opowiadających o tym, jak Henryk Korotyński przechadzał się słynnym gazetowym korytarzem, nawołując chętnych na talony na samochody, bo ma je jeszcze na zbyciu.
Do prezesa spółdzielni zawitaliśmy zimą 1988 roku. Zaproponował nam herbatę – Madras, zaakcentował. Odmówiliśmy. Następnie, przerywając moje zagajenie, rzekł, że po zapoznaniu się z papierami może zrobić jedno – wpisać mnie na listę oczekujących na mieszkanie zastępcze, które – jego zdaniem – mógłbym otrzymać gdzieś za trzy lata. To termin ekspresowy – zaznaczył.
Miałem ochotę powiedzieć, żeby się walił, ale że naczelny siedział obok, powtórzyłem tylko, że co jak co, ale propozycję tę uważam za zbytek łaski.