Rz: Na czym polegał udział nowogródzkich batalionów w akcji „Burza”?
Na pomocy Wilnu, gdzie miało wybuchnąć powstanie. Zadanie „Bohdanki” polegało na opanowaniu przeprawy przez Niemen, aby umożliwić innym oddziałom marsz na Wilno. Staliśmy w Dogudowie, tuż nad rzeką, która jest szeroka i o wartkim nurcie. Wraz z batalionem saperów „Sybiraka” zbudowaliśmy na kilkudziesięciu łódkach most, przez który można było przejechać parą koni, a który z drugiej strony broniony był przyczółkiem. Zbudowaliśmy również prom, który jednorazowo zabierał kompanię wojska. Pod Wilno nie dane było nam dojść; dotarła tam tylko część naszego zgrupowania.
Jak wyglądały losy oddziału po przejściu rzeki?
Losy były smutne. Najpierw stoczyliśmy pod Dogudowem bitwę, w której nasze bunkry atakowała cała dywizja SS. Ogniem z moździerzy wspierała nas wtedy partyzantka radziecka. Niemcy mieli olbrzymie straty, więc wysłali parlamentariuszy, aby zebrać rannych. Zawarliśmy z nimi 24-godzinny rozejm, a sami odeszliśmy w błota koło Mokrzca, bo kończyła się nam amunicja. Stamtąd, po odesłaniu ciężko rannych taborem, ruszyliśmy na zachód, uchodząc przed frontem, a po zmianie rozkazu przez płk. „Wilka” zawróciliśmy, kierując się w rejon Wołkorabiszek. Zajęliśmy pozycje: Czerniki Wielkie, Czerniki Małe, Czerniki Folwark. Tam właśnie przeżyliśmy trudny okres rozmów polsko-radzieckich po walkach o Wilno. Brałem w nich udział, gdyż mówiłem świetnie po rosyjsku i znałem niektórych dowódców radzieckiej partyzantki jeszcze z okresu, kiedy dowodziłem oddziałem AK pod Szczuczynem (nazywali mnie starszy liejtienant Kozłow). Początkowe ustalenia były takie, że nasze wojsko po reorganizacji ruszy na front. Miałem nawet zostać dowódcą pierwszego z pieszych batalionów. Ale, jak wiadomo, po kilku dniach Rosjanie aresztowali podstępnie niemal wszystkich wyższych oficerów. Ja na tę odprawę nie pojechałem, bo miałem zostać przy wojsku. Mjr „Kotwicz” – Maciej Kalenkiewicz – dowódca zgrupowania nadniemeńskich batalionów, szczęśliwie nie dojechał (zginął miesiąc później pod Surkontami).
Zaalarmowani opuściliśmy nocą Czerniki i odeszliśmy, jak inne oddziały zgrupowania nadniemeńskiego w Puszczę Rudnicką. Po dramatycznym przejściu, bez taborów, położenie nasze w puszczy było rozpaczliwe – nie mieliśmy aprowizacji, a nad nami latały samoloty sowieckie i zrzucały ulotki z wezwaniem do poddania się. A tu na dodatek ostatni rozkaz, jaki otrzymaliśmy, zakazywał nam strzelania do Rosjan. Pod względem wojskowym sytuacja była beznadziejna. Trzeba było rozformować oddziały. W najgorszym położeniu byli ci, którzy ze względu na wcześniejszą przynależność do policji (a stanowili zresztą najbardziej bojowy, ostrzelany trzon wojska) nie mogli wrócić do rodzinnych miejscowości. Jedynym dla nich wyjściem było, niestety, dać się internować. Udali się do Miednik Królewskich, gdzie był obóz dla internowanych. Inni prysnęli, gdzie kto mógł. Mnie udało się wraz z obstawą dostać do Wilna.