Sobota, 3 lipca 1976 r. była przepełniona napięciem. Jako minister obrony i dowódca sztabu generalnego, żegnałem złożoną z ochotników, specjalną jednostkę komandosów, która wybierała się 4 tysiące kilometrów od domu, żeby walczyć z nierozpoznanym do końca przeciwnikiem. Uzbrojeni po zęby chłopcy wchodzili na pokład olbrzymich herkulesów. Wszyscy byli w dobrym humorze, a jednocześnie uświadamiali sobie ciężar odpowiedzialności. Na pożegnanie powiedzieli tylko: „Proszę się nie martwić”, pomachali nam rękami i zniknęli w brzuchu gigantycznej maszyny.
Część ministrów proponowała wymienić zakładników porwanego do Ugandy samolotu Air France na ludzi Fatahu znajdujących się w naszych więzieniach. Ja i moi przyjaciele w sztabie generalnym cały tydzień łamaliśmy sobie głowę nad tym, jak wyzwolić zakładników, używając naszych sił zbrojnych.
Przez cały dzień na falach radiowych panowała cisza. Postanowiliśmy, że mogą nadać sygnał tylko wtedy, jeżeli stanie się coś nieprzewidzianego albo, broń Boże, nastapi katastrofa. Czas pełzł jak gad. Wreszcie otrzymaliśmy meldunek. Generał Dan Szomron, dowodzący operacją, swoim suchym głosem powiedział: „Wylądowaliśmy. Wszystko w porządku. Jeżeli coś nie pójdzie jak trzeba, zawiadomię”.
Kiedy jedna z najbardziej zuchwałych operacji militarnych w historii skończyła się, otrzymaliśmy dodatkową wiadomość: „Mamy rannego”. Obecni w pokoju milczeli. Z powodów bezpieczeństwa i być może niepokoju w sercu, nikt nie odważył się spytać, jak nazywa się ranny i jaki jest jego stan. W pokoju siedziało dwóch generałów, których synowie brali udział w tej niebezpiecznej operacji. Żaden muskuł nie drgnął na ich twarzach.O trzeciej nad ranem do pokoju wszedł dowódca sztabu generalnego Mota Gur i powiedział: „Tak, to Joni”. W głębi serca wiedzieliśmy, że za dotychczas anonimowym rannym ukrywa się drogie nam nazwisko.
„Joni to ciągła walka ze snem, zmęczeniem, pokusą zabawy, bezradnością, kłamstwem” – tak charakteryzował go jeden z przyjaciół. – „Joni to ten, który niemożliwe czyni możliwym”.