Przekopując Pacyfik

Jako zawzięty czytelnik książek awanturniczo-podróżniczych zawsze marzyłem o wielkich morskich wojażach, przychylnych wiatrach, ciepłych prądach, a bywało, że o sztormach i szkwałach. Zresztą, kto nie marzył?

Publikacja: 28.05.2008 13:00

Przekopując Pacyfik

Foto: Brigdeman Art Library, ARCHIWUM „MÓWIĄ WIEKI”

Tyle że jak sobie wyobrazić drewniany okręt, skorupkę przecież na nieobjętej powierzchni mórz, to od razu jakiś strach się budzi za kołnierzem. Nie tylko ten konkretny: przed burzą, szkorbutem czy piratami. Również ten metafizyczny – przed przytłaczającą nieskończonością przestrzeni. Dlatego zawsze podziwiałem hart ducha ówczesnych żeglarzy. Oto fragment relacji jednego z nich, który w obliczu katastrofy – uderzenia okrętu o podwodną skałę – pisał: „Coraz więcej wody wlewało się przez otwór do pomieszczeń i zachodziła obawa, że podczas zejścia ze skały zatoniemy. Toteż chwili tej nie oczekiwaliśmy jako naszego ocalenia, ale jako pewnej śmierci. Łodzie nie mogły zabrać wszystkich na ląd (...), a przecież los tych, którzy pozostaliby na okręcie, aby znaleźć śmierć w falach, nie byłby ani w przybliżeniu tak straszny jak los nieszczęśliwych, którym udałoby się dopłynąć do brzegu. Ich bowiem czekały straszliwe męki śmierci z pragnienia. Oto była alternatywa, która stała przed nami w ciągu owych 24 godzin. Kto w podobnym położeniu nie czuł zbliżającej się śmierci, ten nie zna jej najstraszliwszej postaci”. Słowa te napisał wielki James Cook. Człek, który znał się na rzeczy.

Ogromnie go podziwiam, również dlatego, że ów znakomity odkrywca, potomek biednego szkockiego wyrobnika, musiał zasługiwać się na morzach od najniższych stopni marynarskiej kariery. Właściwie przeszedł je wszystkie. Jeśli dodać do tego umiejętności świetnego kartografa i astronoma, otrzymamy w sumie portret kompletnego w swym fachu zawodowca, marynarza idealnego. Tylko taki człowiek mógł gruntownie „przekopać” Pacyfik.

Nie mniej ujmuje fakt, że Cook (podobnie jak opisany wcześniej w naszej serii La Perouse) należał do kategorii żeglarzy eksploratorów, a nie żeglarzy zdobywców (czy może lepiej – łupieżców), jak wielu Brytyjczyków przed nim, z Francisem Drakiem czy Walterem Raleighem na czele. Pływał w barwach Królewskiego Towarzystwa Naukowego, uwaga – na żaglowcach o parametrach jednostek handlowych. Na wyprawę w roku 1772 dostał dwa takie statki: nazywały się „Drake” i „Raleigh”... Wyruszyły w morze jako „Resolution” i „Adventure”.

Do „odkrywanych” autochtonów miał stosunek rozmaity, w zależności od tego, jak wyglądali przez okulary jego surowej brytyjskiej moralności. O mieszkańcach Hawajów pisał np. tak: „było przyjemnością patrzeć, jak czule kobiety obchodzą się ze swoimi dziećmi i jak chętnie mężczyźni pomagają im w ich czynnościach”.

Uwaga – to o ludożercach. „Najbardziej osobliwe ze wszystkich przedmiotów, jakie przynieśli, aby je wymienić na inne towary, były czaszki i ręce ludzkie, jeszcze niezupełnie ogołocone z mięsa. Dali mi do zrozumienia, że brakujące partie mięsa zjedli”. Cook mógł to potraktować jako ponure memento.

Sam zresztą nie unikał eksperymentów kulinarnych, albowiem w Australii nie wahał się pokosztować kangura, tak w formie zupy, jak i pieczeni. Ale to już (podobnie jak kwaszona kapusta i dieta Pringle’a) sprawa znawców kuchni i odżywiania. Notabene kangura pierwszy raz odnotował już w roku 1640 niejaki Pelsaert, kapitan holenderski. Nie słyszałem wszakże, aby go konsumował.

Właściwie koniec tego felietonu nasuwa się sam, tak opłakany jak koniec wielkiego żeglarza. Ale popatrzmy na rzecz całą nieco bardziej optymistycznie. Gdzieś w Australii jest miasto Cooktown, a leży u wypływu rzeki Endeavour, która wzięła imię od jednego z okrętów Jamesa Cooka... I tak trwa życie po życiu wielkiego żeglarza.

Tyle że jak sobie wyobrazić drewniany okręt, skorupkę przecież na nieobjętej powierzchni mórz, to od razu jakiś strach się budzi za kołnierzem. Nie tylko ten konkretny: przed burzą, szkorbutem czy piratami. Również ten metafizyczny – przed przytłaczającą nieskończonością przestrzeni. Dlatego zawsze podziwiałem hart ducha ówczesnych żeglarzy. Oto fragment relacji jednego z nich, który w obliczu katastrofy – uderzenia okrętu o podwodną skałę – pisał: „Coraz więcej wody wlewało się przez otwór do pomieszczeń i zachodziła obawa, że podczas zejścia ze skały zatoniemy. Toteż chwili tej nie oczekiwaliśmy jako naszego ocalenia, ale jako pewnej śmierci. Łodzie nie mogły zabrać wszystkich na ląd (...), a przecież los tych, którzy pozostaliby na okręcie, aby znaleźć śmierć w falach, nie byłby ani w przybliżeniu tak straszny jak los nieszczęśliwych, którym udałoby się dopłynąć do brzegu. Ich bowiem czekały straszliwe męki śmierci z pragnienia. Oto była alternatywa, która stała przed nami w ciągu owych 24 godzin. Kto w podobnym położeniu nie czuł zbliżającej się śmierci, ten nie zna jej najstraszliwszej postaci”. Słowa te napisał wielki James Cook. Człek, który znał się na rzeczy.

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką