Tyle że jak sobie wyobrazić drewniany okręt, skorupkę przecież na nieobjętej powierzchni mórz, to od razu jakiś strach się budzi za kołnierzem. Nie tylko ten konkretny: przed burzą, szkorbutem czy piratami. Również ten metafizyczny – przed przytłaczającą nieskończonością przestrzeni. Dlatego zawsze podziwiałem hart ducha ówczesnych żeglarzy. Oto fragment relacji jednego z nich, który w obliczu katastrofy – uderzenia okrętu o podwodną skałę – pisał: „Coraz więcej wody wlewało się przez otwór do pomieszczeń i zachodziła obawa, że podczas zejścia ze skały zatoniemy. Toteż chwili tej nie oczekiwaliśmy jako naszego ocalenia, ale jako pewnej śmierci. Łodzie nie mogły zabrać wszystkich na ląd (...), a przecież los tych, którzy pozostaliby na okręcie, aby znaleźć śmierć w falach, nie byłby ani w przybliżeniu tak straszny jak los nieszczęśliwych, którym udałoby się dopłynąć do brzegu. Ich bowiem czekały straszliwe męki śmierci z pragnienia. Oto była alternatywa, która stała przed nami w ciągu owych 24 godzin. Kto w podobnym położeniu nie czuł zbliżającej się śmierci, ten nie zna jej najstraszliwszej postaci”. Słowa te napisał wielki James Cook. Człek, który znał się na rzeczy.
Ogromnie go podziwiam, również dlatego, że ów znakomity odkrywca, potomek biednego szkockiego wyrobnika, musiał zasługiwać się na morzach od najniższych stopni marynarskiej kariery. Właściwie przeszedł je wszystkie. Jeśli dodać do tego umiejętności świetnego kartografa i astronoma, otrzymamy w sumie portret kompletnego w swym fachu zawodowca, marynarza idealnego. Tylko taki człowiek mógł gruntownie „przekopać” Pacyfik.
Nie mniej ujmuje fakt, że Cook (podobnie jak opisany wcześniej w naszej serii La Perouse) należał do kategorii żeglarzy eksploratorów, a nie żeglarzy zdobywców (czy może lepiej – łupieżców), jak wielu Brytyjczyków przed nim, z Francisem Drakiem czy Walterem Raleighem na czele. Pływał w barwach Królewskiego Towarzystwa Naukowego, uwaga – na żaglowcach o parametrach jednostek handlowych. Na wyprawę w roku 1772 dostał dwa takie statki: nazywały się „Drake” i „Raleigh”... Wyruszyły w morze jako „Resolution” i „Adventure”.
Do „odkrywanych” autochtonów miał stosunek rozmaity, w zależności od tego, jak wyglądali przez okulary jego surowej brytyjskiej moralności. O mieszkańcach Hawajów pisał np. tak: „było przyjemnością patrzeć, jak czule kobiety obchodzą się ze swoimi dziećmi i jak chętnie mężczyźni pomagają im w ich czynnościach”.
Uwaga – to o ludożercach. „Najbardziej osobliwe ze wszystkich przedmiotów, jakie przynieśli, aby je wymienić na inne towary, były czaszki i ręce ludzkie, jeszcze niezupełnie ogołocone z mięsa. Dali mi do zrozumienia, że brakujące partie mięsa zjedli”. Cook mógł to potraktować jako ponure memento.