Prześledzenie motywu władzy w sztuce polskiej tego okresu nie tylko pozwala nam na stworzenie jej wielokrotnego portretu, ale też pokazuje artystów, którzy za pomocą sztuki próbowali oprzeć się jej mocy.
W najbardziej bezlitosnych systemach dyktatorskich bunt jest mniej prawdopodobny niż tam, gdzie dzięki pewnym swobodom upośledzeni mają nadzieję na lepsze życie – twierdził socjolog Lewis A. Coser w swojej teorii konfliktu. W sytuacji kompletnego braku nadziei nawet artyści milczeli. Zadziwiający jest fakt, że w czasie stalinizmu w Polsce obok oficjalnego, socrealistycznego portretu władzy nie powstały żadne szkice do szuflady, które miałyby dać świadectwo, udokumentować czy przynajmniej odegrać się za pomocą sztuki. Istnieją przecież artystyczne zapiski z czasów wojny, nawet w obozach koncentracyjnych znalazł się ołówek i papier.
Czy nic nie przetrwało z czasów stalinizmu? Może takie prace nigdy nie były opublikowane, może twórcy nie chcieli później ich upublicznić? Powinny wypłynąć w czasie stanu wojennego, gdy było zapotrzebowanie na tego typu prace, a jednak takich dotąd się nie odnajduje. Czyżby teoria na gruncie sztuki się nie sprawdzała? A może dopiero katastrofa po katastrofie niesie ze sobą taki brak nadziei, że pozostaje tylko milczenie, bo czymże jest upadek sztuki wobec klęski całego narodu? Można albo malować fałszywe portrety władzy wedle jej własnego życzenia, albo… przestać być malarzem. Nie mamy więc obrazu władzy z czasów, gdy była ona tak obecna, tak realna, a jednocześnie przezroczysta, przenikająca na wskroś życie publiczne i prywatne. Władzy, która nie tylko represjonowała, skazywała na śmierć, ale także hipnotyzowała, mamiła i zniewalała umysł.
Sztuka po odwilży także mogła pokazać tylko tyle, na ile władza zezwoliła. Publicystyczność „Arsenału”, głośnej wystawy „młodej plastyki” w 1955 r. polegała na ekspresjonistycznym ukazaniu koszmaru wojny, niemożliwa była jednak jakakolwiek rewizja tego, co po wojnie. Naturalną reakcją na socjalistyczny realizm było zwrócenie się ku abstrakcji. Może wstręt do figuracji był też Herbertowską „kwestią smaku”, wyjściem ponad ideologiczne uwikłanie. W wysublimowanym, czystym świecie bezprzedmiotowości nie widać cienia powrozu, ręce artysty wydają się całkiem wolne w swych gestach. W zniewolonym kraju odejście w świat czystej abstrakcji mogło początkowo być uważane za sprzeciw wobec władzy, szybko jednak stało się udawaniem, że jej w ogóle nie ma, że sztuki władza nie dotyka.
Trzeba było kolejnych dziesięciu lat pod presją władzy, ale i twardszego gruntu „małej stabilizacji”, aby niektórzy artyści mogli dotknąć rzeczywistości. Może gdyby Andrzej Wróblewski żył, nie byłoby tej dekady milczenia? A może właśnie dzięki niej stał się patronem „nowej figuracji”? Do niego bowiem odwoływali się artyści krakowskiej grupy Wprost powstałej w 1966 roku, których programowym założeniem było mówić bez ogródek. Ale czy da się namalować władzę wprost, czy też trzeba szukać chwytu – alegorii, metonimii, symbolu?