Biskup Jan Bagiński urodził się we wsi Kamionka w województwie wołyńskim. W 1943 roku, gdy ukraińscy nacjonaliści wymordowali polskich mieszkańców miejscowości, miał 11 lat. – To, że teraz z panem rozmawiam, zawdzięczam naszemu sąsiadowi Makarowi Najstrukowi – mówi biskup.
Wieczorem do domu Bagińskich przybiegła córka Najstruka. Powiedziała, że przysłał ją ojciec. W ich domu zgromadzili się banderowcy i zamierzają w nocy zaatakować polskie domostwa. Jeżeli Bagińscy chcą żyć, powinni szybko uciekać. Rodzina natychmiast opuściła wieś. Została tylko prababcia, która powiedziała, że "jej starej na pewno nie ruszą".
– Tej nocy Polacy zostali wyrżnięci. Prababcię zasztyletowano, a naszych sąsiadów porąbano siekierami. Zginęła między innymi spokrewniona z nami rodzina Burakowskich. 12-letnia dziewczynka próbowała uciekać, Ukraińcy dopadli ją w polu... – opowiada duchowny.
Makar Najstruk, uprzedzając rodzinę Bagińskich, podjął wielkie ryzyko. Inny Ukrainiec, dzięki któremu uratowała się kolejna polska rodzina z tej wsi, pomoc przypłacił życiem swoim i bliskich. Upowcy dowiedzieli się, że wywiózł ich z Kamionki. – Powiedzieli im: "Uratowaliście Polaków, to musicie zginąć za nich". On, jego żona i dwójka dzieci zostali uduszeni pętami do krępowania bydła – wspomina Jan Bagiński.
Po 67 latach biskup wciąż wspomina Najstruków z "wielkim wzruszeniem i wdzięcznością". – Każdy, kto był wtedy na Wołyniu, wie, o czym mówię. Ta straszliwa eksplozja nienawiści, płonące wsie, rzezie, strach. A jednak znaleźli się Ukraińcy, którzy potrafili zachować człowieczeństwo. Mamy wobec tych ludzi dług – uważa.