Exodus z portów bałtyckich przeprowadzony przez Kriegsmarine w styczniu i lutym 1945 roku swoją skalą znacznie przewyższył sławną brytyjską operację ewakuacyjną spod Dunkierki. Drogą morską Niemcy wywieźli wtedy cztery swoje dywizje i 1,5 miliona cywilnych uchodźców. Nie wszyscy z nich uratowali życie, wypełnione ludźmi jednostki Kriegsmarine bezustannie atakowane były bowiem przez nieprzyjacielskie samoloty i łodzie podwodne. Niekiedy ze straszliwym skutkiem. 31 stycznia jeden z sowieckich okrętów podwodnych S-13 zatopił „Wilhelma Gustloffa" (patrz nr 91). Była to największa katastrofa morska w dziejach. Zginęło w niej 9 tysięcy osób, w połowie – dzieci.
Tydzień wcześniej rozpoczęła się masowa ewakuacja mieszkańców Elbląga, wówczas Elbinga. Opowiada o niej w książce „Elbing 1945" Tomasz Stężała (Erica, Warszawa 2010), przedstawiając przejmujący obraz końca niemieckich Prus Wschodnich. Wojska 2. Frontu Białoruskiego zdobyły miasto 10 lutego. Droga do Gdańska stała otworem. Fama o wyczynach sowieckich „bojców" poprzedzająca nadejście Armii Czerwonej sprawiła, że kto tylko mógł, uciekał z Elbląga. W czwartek, 25 stycznia, na przystani żeglugi działy się sceny iście dantejskie. Marynarze starali się zapanować nad zgromadzonym na Dampferanlegeplatz „tłumem ludzi, z ich walizkami, tobołkami, maszynami do szycia i pierzynami", szturmującym trapy stojących okrętów. „Drewniany pomost skrzypiał niebezpiecznie pod ciężarem ludzkiej ciżby wciskającej się na najnowsze małe niszczyciele klasy Elbing. T-37, T-38 i T-39 jeszcze nie były w pełni wykończone i obsadzone załogami; co więcej, niesprawdzone na morzu, a na dodatek ostatni z nich miał być holowany".
Starszym bosmanem na T-37 był Herbert Krupinsky. Usiłował pokrzykiwać na swoich ludzi, ale jego głos ginął w ogólnej wrzawie. Okręt „powoli wypełniał się ludźmi, którzy natychmiast rozchodzili się po pokładzie i nie zważając na polecenia marynarzy, zajmowali najlepsze z ich punktu widzenia miejsca. Nagle rozległ się krzyk – jakaś kobieta z dzieckiem osunęła się między nabrzeże a okręt".
Krupinsky wychylił się przez barierkę, ale w wieczornym mroku niewiele zobaczył. Dwóch matów wykorzystało sytuację i po odbezpieczeniu pistoletów maszynowych zablokowali trap. Tłum jednak ponownie naparł na nich. Na okrętach stojących od strony stoczni było podobnie. „Na nadbrzeże podjechały wreszcie ciężarówki oznaczone czerwonymi krzyżami – marynarze dostali rozkaz ewakuacji rannych i chorych ze szpitala i dla nich zarezerwowane było miejsce pod pokładem".
Żeby zrobić przejście dla sanitariuszy z noszami, bosman musiał trzykrotnie wystrzelić w powietrze, ale uchodźcy uspokoili się tylko na chwilę. Za moment marynarze musieli posłać ponad głowami ludzi kolejne serie z peemów. „Szybciej, szybciej – dowódca okrętu usiłował przekrzyczeć hałas. Lodołamacz pewnie przebił już drogę do Zalewu, a na tym mrozie nie mogą czekać. Zwłaszcza że można się spodziewać ruskich samolotów albo ognia artyleryjskiego. Krupinsky ponaglał marynarzy i sanitariuszy. Z pokładu T-37 szczęśliwcy, którzy zdołali się dostać na okręt, machali i krzyczeli coś do tych na brzegu. Jakiś człowiek wspiął się na dach osłaniający nadbrzeże i skoczył, próbując uchwycić reling okrętu, ale wpadł z pluskiem do lodowatej wody. Jego »Hilfe, Hilfe!« zginęło w ogólnej wrzawie. Tłum ponownie rozpoczął rozpaczliwe natarcie na trap okrętu. Na szczęście ranni byli już pod pokładem".
W końcu kapitan Hering mógł machnąć ręką, a Krupinsky dać gwizdkiem sygnał do odbicia. Rozległy się następne ostrzegawcze serie i marynarzom udało się wciągnąć trap, z tym że i tak rufową cumę musieli przeciąć. Okręt odbijał żegnany złorzeczeniami, płaczem, rykiem. Wtem pewien mężczyzna z papierami w ręku, który wcześniej głośno domagał się wpuszczenia na pokład, wyjął spod płaszcza pistolet i wycelował w bosmana. „Zaskoczony Krupinsky znieruchomiał: dzieliły ich jakieś trzy – cztery metry wody, więc mężczyzna nie mógł chybić. Nagły jazgot peemu tuż przy uchu: człowiek z papierami zgiął się i padł na ziemię, wokół niego wybuchł krzyk przerażenia – ktoś obok też dostał kulkę. Marynarze na pokładzie krzykami odsuwali pasażerów od przejść – okręt był przeciążony i potwornie zatłoczony – na całym stumetrowym pokładzie znajdowało się kilkuset, może nawet i tysiąc ludzi".
Ci, którzy zostali na przystani, zaczęli się pocieszać, że niebawem nadpłyną kolejne transportowce, które ich zabiorą. Nadzieja trwała krótko. Krupinsky zapamiętał, że w jednej sekundzie i jego, i marynarzy, i uchodźców przydusił na pokładzie „diabelski gwizd i huk eksplozji. W miejsce, na którym przed chwilą cumowali, uderzyły rakiety „organów Stalina". W powietrze wyleciały drewniane fragmenty nadbrzeża, brukowa kostka, ludzkie ciała, bryły lodu i woda. Seria pocisków przeniosła się na drugi brzeg i uderzyła w magazyny na wyspie spichrzów. Okręt jak koń spięty ostrogami gwałtownie przyśpieszył i prawie zrównał się z T-38. Dwa niszczyciele przez chwilę płynęły prawie równolegle, zostawiając za sobą morze tragedii".