Miałem przeprowadzić kilka wywiadów i zebrać wypowiedzi zwykłych ludzi, którzy przyjechali do stolicy pożegnać swojego ulubionego przywódcę. Zadanie okazało się jednak niewykonalne. Nie dlatego, że były jakieś problemy warsztatowe, tylko po prostu nie zdołałem dotrzeć do Waszyngtonu. Jadąc z New Jersey międzystanową autostradą nr 95, już za Baltimore poruszałem się z szybkością 50 km na godzinę. Wreszcie jakieś 30 kilometrów przed granicą Dystryktu Kolumbii na dobre utknąłem w korku na autostradzie. Każdy, kto był w tej części Ameryki późną wiosną, wie, jakie panują tam upały. Tego dnia w cieniu było blisko 30 stopni Celsjusza, a wilgotność powietrza zbliżała się do 100 procent. Cudem udało mi się po kilku godzinach wydostać z tego piekielnego korka, żeby drogą nr 1 „uciec” na północ w kierunku Baltimore.
Aktor komediowy został w czasie największej próby wyznaczony przez historię na wielkiego i charyzmatycznego przywódcę dzielnego narodu, a z twarzy szkolonego na władcę imperium agenta spadła maska męża stanu, obnażając oblicze pajaca.
Dlaczego dzisiaj wspominam ten dzień? Bo przekonałem się wówczas, że pragmatyczni Amerykanie, których w Europie traktuje się jako pozbawionych emocji konsumentów jedzenia typu fast food, nigdy nie zapominają zasług swoich przywódców, choć najczęściej okazują to dopiero po ich śmierci. Nikt nie spodziewał się, że amerykańska stolica zostanie sparaliżowana przez setki tysięcy ludzi, którzy przybyli z całego kraju, że pokłonić się przed trumną 40. prezydenta USA. Drugie tyle to byli ludzie tacy jak ja, którym nie udało się nawet dojechać na obrzeża Waszyngtonu. Długi na trzy kilometry, mogący pomieścić ponad milion ludzi National Mall, zielona przestrzeń ciągnąca się od Kapitolu do Mauzoleum Lincolna, była przez 34 godziny szczelnie wypełniona przez gigantyczny tłum oczekujący w olbrzymiej kolejce do rotundy w hallu głównym budynku Kongresu Stanów Zjednoczonych, gdzie w asyście straży honorowej wszystkich rodzajów sił zbrojnych spoczywała trumna byłego prezydenta. Także w czasie uroczystości pogrzebowych padł swoisty rekord. W nabożeństwie w narodowej katedrze waszyngtońskiej wzięło udział 4 tys. osób ze 167 krajów, w tym 40 szefów państw i rządów z sekretarzem generalnym ONZ Kofim Annanem, byłym prezydentem Związku Radzieckiego Michaiłem Gorbaczowem, byłą premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher i reprezentującym królową Elżbietę II księciem Walii Karolem.
Poruszające było, że byłego republikańskiego prezydenta przyszli pożegnać niemal wszyscy kongresmeni, senatorowie i gubernatorzy demokratyczni. Choć Reagan był zadeklarowanym konserwatystą, amerykańska lewica oddała mu cześć za wszystkie zasługi w polityce krajowej i zagranicznej, w tym w obaleniu hegemonii sowieckiej w Europie Środkowej i Wschodniej.
Widząc tę jedność amerykańskiej klasy politycznej, podzielonej ideologicznie, ale złączonej dla dobra kraju w myśl łacińskiej dewizy „E pluribus unum”, zasmuciłem się nad Polską i jej awangardą polityczną. Od śmierci Gabriela Narutowicza pogrzeby naszych przywódców są demonstracją podziałów i pogardy dla przeciwników politycznych. Zawsze ktoś ma „jedynie słuszną rację”. Tak wyświechtane na początku lat 90. XX wieku słowo pluralizm nigdy w naszym kraju nie było właściwie rozumiane.