Powiedzieć, że atak na Pearl Harbor był dla narodu amerykańskiego szokiem, to lekko prześliznąć się po temacie. W grudniu 1941 r. cały kraj pogrążył się w odmętach paranoi. W miasteczkach położonych w głębi Stanów Zjednoczonych dochodziło do fałszywych alarmów lotniczych, bo obserwatorom amatorom wydawało się, że widzą na niebie japońskie lub niemieckie bombowce. Staruszka z latarką w ręku szukająca swojego kota na podwórku bywała brana za niebezpiecznego sabotażystę dającego znaki świetlne wrogiej flocie. Czasem można było usłyszeć tzw. ekspertów mówiących, że Kalifornia jest nie do obrony i trzeba się wycofać przed Japończykami w Góry Skaliste. Niezależnie jednak od tej histerii w USA działali wówczas prawdziwi sabotażyści pracujący dla niemieckich i japońskich służb wywiadowczych. Akty destrukcji dokonywane przez tę piątą kolumnę były jednak skrupulatnie tuszowane przez amerykańskie władze. Decydenci z Waszyngtonu ukrywali je przed narodem, by nie wywoływać paniki i nie pokazywać wrogom, że ich kampania sabotażu może przynieść realne efekty.
Płonąca „Normandie"
Edmond Scott, reporter z nowojorskiego tabloidu „PM", prowadził w styczniu 1942 r. nietypowe śledztwo dziennikarskie. Udając robotnika portowego, najął się do pracy przy przebudowie skonfiskowanego francuskiego wielkiego statku pasażerskiego „Normandie". Statek ten, trzeci pod względem wielkości pasażerski liniowiec na świecie, był przystosowywany do wojennych zadań. Przemianowany na „Laffayette" miał przewozić tysiące amerykańskich żołnierzy do Europy. Scott był zszokowany niskimi standardami bezpieczeństwa towarzyszącymi tej przebudowie. Okrętu strzegła prywatna firma ochroniarska, a każdy, kogo było stać na opłatę wstępną za przyjęcie do związku zawodowego, mógł się nająć do pracy przy tym statku. Już po ośmiu godzinach szwendania się po pokładzie „Normandie" reporter wiedział, kiedy i gdzie statek ma odpłynąć, ile dział będzie na nim zamontowanych i jak gruby jest jego pancerz. Scott zauważył, że sabotażysta bez trudu mógłby podłożyć ładunki zapalające w kluczowych miejscach na okręcie. Na podstawie tych doświadczeń napisał artykuł, który nie poszedł jednak do druku. Jego zwierzchnicy uznali, że ten tekst byłby podręcznikiem dla sabotażystów. Redakcja zaznajomiła jednak z tym artykułem kapitana Charlesa Zearfossa, szefa działu walki z sabotażem w Amerykańskiej Komisji Morskiej. Odpowiedział im tylko: „Zabierzcie stamtąd swojego dziennikarza, zanim zostanie zastrzelony!".
9 lutego 1942 r. „Normandie" stanęła nagle w ogniu. Marynarka Wojenna USA straciła swój największy okręt transportowy. W pożarze zginął jeden robotnik, a 250 zostało rannych. Nowojorscy strażacy mówili później, że nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z ogniem o takiej intensywności. Oficjalne dochodzenie, prowadzone przez podkomisję ds. morskich Kongresu USA, szybko wykazało, że ogromny pożar był prawdopodobnie skutkiem niedbalstwa cywilnych robotników. W tę wersję mało kto uwierzył. Ludzie dopatrujący się w tej katastrofie ręki piątej kolumny, zwracali uwagę na dziwne powiązania firmy Oceanic Service Corporation, która zatrudniała większość spośród robotników pracujących na „Normandie" i strażników pilnujących bezpieczeństwa na statku. Spółka Oceanic została założona przez Williama Dreschela, wcześniej wysokiej rangi pracownika linii okrętowej North German Lloyd Steamship Line. Kilka lat wcześniej Dreschel przyznał się podczas przesłuchania w Kongresie, że zapłacił 125 tys. dolarów kaucji za osoby podejrzane o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Podczas jednego z procesów, w których brał udział, spytano go, czy zachowuje lojalność wobec Adolfa Hitlera. – Tak! – z entuzjazmem odpowiedział Dreschel.
W marcu 1942 r. doszło do serii podejrzanych wypadków na statkach z amerykańską bronią i sprzętem płynących do ZSRR z Bostonu, Nowego Jorku i Filadelfii. Ładunki bardzo często się przemieszczały, co prowadziło do ich poważnych uszkodzeń, wypadania za burtę, a w kilku przypadkach mogło przyczynić się do zatonięcia statków. Marynarze wskazywali, że nigdy wcześniej na taką skalę nie mieli do czynienia z problemami technicznymi, z mocowaniem ładunków. Dochodzenie wykazało, że w kilku przypadkach ktoś usunął zawleczki od lin przytrzymujących ładunki.
Na jesieni 1942 r. pojawiły się problemy związane z dostarczeniem do Anglii sprzętu potrzebnego do operacji „Torch", czyli lądowania amerykańskich wojsk w Afryce Północnej. Jedna z dywizji skarżyła się, że w ogóle nie dostała broni, która powinna do niej trafić. Pospieszne śledztwo wykazało, że broń ta wciąż leżała w kontenerach w nowojorskim porcie. Nie została załadowana na statki, bo ktoś pozmieniał oznaczenia na skrzyniach.