Rówieśnicy

Trudno ich nazwać rówieśnikami w sensie dosłownym, bowiem Wańkowicz (1892 – 1974) był o pokolenie starszy od Koźniewskiego (1919 – 2005). Ale obaj oddziaływali na kolejne generacje wychowywane w PRL zarówno swoją twórczością, jak i postawą zaznaczoną w życiu publicznym. W pierwszym wypadku była to wierność polskiej tradycji i etosowi pisarza, w drugim – oportunizm i nader skwapliwa kolaboracja

Publikacja: 10.12.2007 00:17

Rówieśnicy

Foto: PAP/CAF

Gdy po emigracji wrócił do Polski w 1958 r., na spotkanie czytelników z nim trzeba było wynająć Salę Kongresową. Gdziekolwiek Melchior Wańkowicz pojechał, witały go tłumy. Był najukochańszym pisarzem Polaków

Emigracja odwróciła się od niego i odtąd konsekwentnie deprecjonowała jego osiągnięcia, stawiając często niesprawiedliwe zarzuty. Tak było, gdy Wańkowicz zdecydował się na skrócone, praktycznie pozbawione pierwszego tomu wydanie w Polsce „Bitwy o Monte Cassino”. Z pewnością autor poszedł wtedy w swoim dialogu z komunistycznymi władzami na daleko idące ustępstwa, ale na pytanie: czy warto było, odpowiedzieć należy twierdząco. W przeciwnym wypadku na pierwszą krajową edycję najważniejszego dzieła o największym triumfie polskiego oręża podczas II wojny światowej czekalibyśmy co najmniej 20 lat, do powstania drugiego obiegu.

Emigracja nie przyjęła jednak tego do wiadomości, więcej, oskarżyła pisarza o to, że zgodził się na wykreślenie z „Monte Cassino” nazwiska gen. Władysława Andersa, co łatwo było zweryfikować na korzyść Wańkowicza, skądinąd bezpośrednio po wojnie kreowanego przez polski Londyn na wieszcza narodowego.

Bo i też nikt jak on nie zaprezentował wojennego wysiłku polskiego żołnierza. Sława „Bitwy o Monte Cassino” przyćmiła inne jego książki, ale dość w tym miejscu wspomnieć „Westerplatte” i „Hubalczyków” czy „Ziele na kraterze”, w którym oddał cześć młodej AK-owskiej generacji i złożonej przez nią w ofierze daninie krwi w powstaniu warszawskim.

Wańkowicz jednak stosunkowo szybko zdystansował się wobec Londynu, czemu sprzyjała przeprowadzka z Anglii do USA, gdzie m.in. pracował na farmie kurzej swego zięcia. A Polonusów najpierw zdenerwował „Kundlizmem” (1947), dwa lata później zaś wydanym przez Giedroycia „Klubem Trzeciego Miejsca”. Renomę, pozycję i pieniądze zdobył przed wojną. Pełnił wtedy różne funkcje, zajmował wysokie stanowiska, także państwowe, m.in. naczelnika Wydziału Prasowego MSW, był doradcą reklamowym wielkich firm, dla Związku Cukrowników Polskich wymyślił genialne hasło: „Cukier krzepi”. Założył własne wydawnictwo Rój, ale przede wszystkim strzegł swej pisarskiej sławy osiągniętej takimi książkami jak urzekające niezwykłym bogactwem i pięknem językowym „Szczenięce lata” (1934).

W PRL dużo publikował, głównie w wydawnictwie PAX, stale borykając się z cenzurą. W 1964 r. podpisał List 34 w obronie wolności słowa. Jeszcze w tym samym roku został oskarżony o przekazanie za granicę materiałów szkalujących Polskę Ludową. Pięć tygodni do sprawy trzymano go w Pałacu Mostowskich, a gdy pierwszego dnia sprawy odmówił wyjaśnień, uzależniając je od widzenia z wysokim przedstawicielem władz, spotkał się z nim Mieczysław Moczar. Rozmowa nic nie dała, pisarz nie chciał pójść na żadne koncesje i w końcu Moczar miał powiedzieć: „No to k... m... będzie pan siedział”. „No to k... m... będę siedział” – odrzekł Wańkowicz. Najbardziej obawiał się, że uwolnią go, ale uniemożliwią uprawianie zawodu. – Wolę więzienie – powiedział w ostatnim słowie. – Bo siedząc w więzieniu, będę wciąż jeszcze siedział w siodle świadomości polskiej. Będę pożyteczny.

Skazany został na trzy lata więzienia, na mocy amnestii wyrok zmniejszono mu o połowę, a ze względu na stan zdrowia i wiek (72 lata) natychmiast zwolniono z aresztu. W 1990 r. odbył się proces rehabilitacyjny, w wyniku którego autor „Ziela na kraterze” pośmiertnie został uniewinniony.Był pisarzem kontynuującym najlepsze tradycje prozy polskiej: Sienkiewicza i Żeromskiego. W swoich książkach pieczołowicie chronił wartości rodzinne, narodowe, obywatelskie. A wiele lat po jego śmierci dowiedzieliśmy się, że opozycję demokratyczną w Polsce wspierał nie tylko moralnie. Także finansowo.

Zastanowić się należy – pisał o nim Wańkowicz – czy to tylko umysłowość agenta. To by było zbyt proste. Łatwo znaleźć wiele jaskrawsze typy o umysłowości agentów. To jest jakaś potrzeba serwilizmu „con amore”

Miał ładną kartę okupacyjną – współtworzył konspiracyjną Polską Ludową Akcję Niepodległościową, był kurierem rządu londyńskiego, członkiem dowództwa Szarych Szeregów. Po wojnie zajął się dziennikarstwem, które uprawiać zaczął jeszcze przed 1939 rokiem, publikując w „Kuźni Młodych” i „Orce na Ugorze”.

Popularność zdobył pierwszą swoją powieścią „Szczotka do butów” (1946), drukowaną w odcinkach w najpopularniejszym w tamtym czasie piśmie w Polsce – „Przekroju”. Współpracował też z wieloma innymi redakcjami, pisząc reportaże, a w latach 50. wyjątkowo paskudne broszury antykościelne: „Wężowe studnie. Zakład leczniczy Ojców Bonifratrów” i „Biała plebania w Wolbromiu”. Skądinąd ubolewał, że żeniąc się w 1945 roku, musiał wziąć ślub przed ołtarzem, bo nie było jeszcze ślubów cywilnych.

W 1952 roku dostał Nagrodę Państwową za dzieło swego życia, sfilmowaną przez Aleksandra Forda socrealistyczną „Piątkę z ulicy Barskiej”, która doczekała się kilkunastu masowych wydań.W tym czasie sportretował go Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954”, jako wiecznie zadowolonego z siebie i otaczającej go rzeczywistości „poputczyka”, powtarzającego: „Byczo jest!”. Rzeczywiście, jemu – wziętemu autorowi, a także systematycznie wynagradzanemu przez ubecję tajnemu współpracownikowi (do 1957 roku), a następnie kontaktowi operacyjnemu, mogło być „byczo”. Donosił na kolegów literatów, na Tyrmanda także, rozszyfrował pseudonim publikującego w paryskiej „Kulturze” Stanisława Cata-Mackiewicza, sporządzał dla Służby Bezpieczeństwa analizy, przedstawiając m.in. sytuację w redakcji „Polityki”, w której był członkiem kolegium redakcyjnego od 1957 do 1982 roku, a pisywał w tym tygodniku niemal do ostatnich dni (zmarł w roku 2005).

W 1964 roku wystąpił w procesie Melchiora Wańkowicza. Był świadkiem obrony, okazał się świadkiem oskarżenia. Przed sądem opowiedział o spotkaniu Wańkowicza w Monachium z dziennikarzem Wolnej Europy Tadeuszem Nowakowskim, spotkaniu, w którym nie brał udziału, o którym tylko słyszał. Była to okoliczność wybitnie obciążająca autora „Bitwy o Monte Cassino”, podobnie jak oceny jego postawy ideowej i twórczości wygłaszane przez Koźniewskiego. Człowieka, którego znał sprzed wojny, który był kolegą jego córek (fama niesie, że z Krysią miał się żenić). Oburzony Wańkowicz rozesłał potem po znajomych maszynopis zatytułowany „Katon K. Koźniewski”, w którym „bohatera” tego pamfletu nazwał kłamcą, kapusiem i kanalią.

16 lat po śmierci Melchiora Wańkowicza, w 1990 roku, Koźniewski, pytany przez Aleksandrę Ziółkowską o motywy swego postępowania, odpowiedział: „Uważam, że w kraju Wańkowicz mógł podpisywać listy protestacyjne, to było słuszne, ale pisywanie do RWE – to nie było w porządku. Nie miałem jednak okazji powiedzieć o tym Wańkowiczowi. Dotychczas nie mogę mu tego wybaczyć. Gdyby mu ponownie wytoczono proces, zachowałbym się tak samo. (...) Proszę pani, byłem i jestem lojalnym obywatelem tego państwa. Ilekroć jestem w sądzie, uważam, że moim obywatelskim obowiązkiem jest zeznawać prawdę”. Pamfletem Wańkowicza był oburzony: „... dowiedziałem się między innymi, że jestem agentem UB. To było śmieszne”.

Śmieszne było co innego, że ten „państwowiec”, działacz harcerski (partyjny od 1955 roku), autor wielu prac o Związku Harcerstwa Polskiego, swoje raporty do MSW sygnowane najczęściej „33”, od czasu do czasu podpisywał – „Harcmistrz”.

Gdy po emigracji wrócił do Polski w 1958 r., na spotkanie czytelników z nim trzeba było wynająć Salę Kongresową. Gdziekolwiek Melchior Wańkowicz pojechał, witały go tłumy. Był najukochańszym pisarzem Polaków

Emigracja odwróciła się od niego i odtąd konsekwentnie deprecjonowała jego osiągnięcia, stawiając często niesprawiedliwe zarzuty. Tak było, gdy Wańkowicz zdecydował się na skrócone, praktycznie pozbawione pierwszego tomu wydanie w Polsce „Bitwy o Monte Cassino”. Z pewnością autor poszedł wtedy w swoim dialogu z komunistycznymi władzami na daleko idące ustępstwa, ale na pytanie: czy warto było, odpowiedzieć należy twierdząco. W przeciwnym wypadku na pierwszą krajową edycję najważniejszego dzieła o największym triumfie polskiego oręża podczas II wojny światowej czekalibyśmy co najmniej 20 lat, do powstania drugiego obiegu.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Historia
Co naprawdę ustalono na konferencji w Jałcie
Materiał Promocyjny
Berlingo VAN od 69 900 zł netto
Historia
Ten mały Biały Dom. Co kryje się pod siedzibą prezydenta USA?
Historia
Most powietrzny Alaska–Syberia. Jak Amerykanie dostarczyli Sowietom samoloty
Historia
Dlaczego we Francji zakazano publicznych egzekucji
Materiał Partnera
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Historia
Tolek Banan i esbecy
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście