Oprócz dywizji pancernych i zmechanizowanych LWP u schyłku lata pamiętnego roku 1968 ciągnęły na południe, ku granicy z Czechosłowacją, także gromady młodych ludzi w koszulach w psychodeliczne kwiaty. Przywódca polskich hipisów „Prorok” i jego najbliżsi uczniowie zabrali się na zlot w Dusznikach-Zdroju wojskową ciężarówką.
Zrządzeniem losu zlot miał się rozpocząć w dniu, w którym wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji, by zdławić praską wiosnę. Od rana nad Dusznikami huczały ciężkie wojskowe transportowce, a na przygranicznych drogach dudniły czołgi. I oto, w tej właśnie chwili, wśród spanikowanych kuracjuszy pojawił się w parku zdrojowym „Prorok” – w białej narzutce na głowie i z naręczem kwiatów w ręku – by głosić wszem i wobec: „make love, not war”. To hasło, znane wcześniej głównie z zagranicznych gazet, musiało w tych okolicznościach zabrzmieć jak wyzwanie. Dwie godziny po rozpoczęciu zlotu do Dusznik ściągnęły posiłki milicji. Wszystkich hipisów, którym udało się tu dotrzeć, około 60, zatrzymano i poddano w zaimprowizowanej siedzibie SB w schronisku Pod Muflonem wielogodzinnym przesłuchaniom. Marzenie o połączeniu człowieka z człowiekiem drogą miłości nie mogło się w PRL ziścić. Od zlotu w Dusznikach było już całkowicie jasne, że hipisi to element obcy i wrogi socjalistycznemu państwu, który należy konsekwentnie zwalczać.
Sami hipisi takiego aż obrotu sprawy raczej się nie spodziewali. Jak wyjaśniał wiele lat później dawny uczestnik ruchu Jacek Jakubowski i przedstawiciel jego intelektualnego nurtu: „w moim przekonaniu po prostu olewaliśmy wszystko, nie tylko władzę, ale także społeczeństwo i Kościół”. Społeczeństwo, podobnie jak władza, nie pozostawało zresztą dłużne.
– Ludzie w autobusach pokazywali nas palcami. Ale my chcieliśmy prowokować. To było skierowane przeciw zakłamaniu, szarzyźnie oraz płaszczom ortalionowym i beretom z antenką – wyjaśnia Jarek, jeden z weteranów hipisowskich komun, który po transformacji ustrojowej został menedżerem w wielkiej zagranicznej firmie.
Sam wygląd i stroje hipisów – zwykle szyte i łatane własnymi siłami – jaskrawo odbijały od rzeczywistości gomułkowskiej Polski. Jeden z założycieli ruchu Marek Zwoliński, „Psycholog”, chodził wtedy we własnoręcznie uszytych spodniach z rypsu w fioletowe i żółte kwiaty i wyznawał pogląd, że męski strój powinien mieć cechy bardziej kobiece: „w rozumieniu Rabindranatha Tagore, a nie tym innym”. Hipisi – z długimi włosami, z naszyjnikami, paciorkami, bransoletkami, a później słynną pacyfą – wyglądali w peerelowskim tłumie jak egzotyczne ptaki. Zwłaszcza że nikt nie wiedział, kim są i o co im chodzi. Dla potrzeb funkcjonariuszy MO sformułowano roboczą definicję: hipis to osobnik, który dziwnie wygląda i nie chce pracować.