Transakcji towarzyszyła rozmowa: – A wy Bułgarzy, czy kto? – Polacy. – Polacy, a ja myślałam, że małpy! Po tej subtelnej aluzji do moich długich włosów zagadnąłem rosyjskiego przewodnika naszej wycieczki, poczciwego Wołodię, czym się naraziłem barmance. – Widzisz – usłyszałem – niektórzy nasi obywatele są przekonani, że lepiej by się im powodziło, gdyby nie musieli pomagać innym krajom...

To tłumaczenie mogło jeszcze bardziej wstrząsnąć od poprzedniej zaczepki. Był rok 1972. Miliony Polaków latami żywiły głębokie przeświadczenie, iż żyją w ubóstwie, bo co się da, zabiera umiłowany Kraj Rad. Dziś myślę, że władze wszystkich krajów socobozu nieoficjalnie rozpuszczały pogłoski o nieekwiwalentnej wymianie produktów, aby ukryć własne niedołęstwo i wady systemu księżycowej gospodarki.

O tym, jak ów system działał za Gierka, pisze dziś Grzegorz Łyś. A Robert Przybylski porównuje średnią płacę (nominalnie identyczną z dzisiejszą) z cenami niektórych towarów. Policzmy: mięso wieprzowe kosztuje dziś 3 razy mniej, banany 10 razy, a telewizory kolorowe 25 razy mniej. Tamte się wiecznie psuły i ciągle ich brakowało. Zarabiamy 833 dolary USA, a wtedy – 31. Dolary można było dostać tylko na czarnym rynku. Młody czytelniku, zapytaj rodziców, którzy chwalą epokę Gierka i rzekomy ówczesny dobrobyt, co to jest czarny rynek, kiedy dorobili się pralki automatycznej oraz ile zadali sobie trudu, by ją zdobyć. I dlaczego wtedy zdobywało się towar, a dziś po prostu – kupuje.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora: m.rosalak@rp.pl