Myśl socjalistycznych planistów w epoce Gierka sięgała daleko poza granice PRL – aż na Antarktydę. Żyjący spokojnie w antarktycznych wodach niepozorny skorupiak, kryl, nie mógł się nawet spodziewać, jaki los mu szykowano. Oto zakłady Spomasz we Wronkach otrzymały zadanie wdrożenia do produkcji specjalnych warników do jego przetwarzania oraz suszarek bębnowych do suszenia pancerzyków. Fabryka urządzeń młynarskich w Toruniu miała z kolei zająć się wytwarzaniem linii do łuszczenia kryla.
Antarktyczny raczek zawładnął w drugiej połowie lat 70. wyobraźnią planistów i decydentów. Dostrzeżono w nim szansę na zmniejszenie napięć w gospodarce żywnościowej i wzbogacenie rynku o nowy rodzaj wysokowartościowych produktów białkowych. Plany przewidywały wysłanie na Antarktydę floty składającej się z 30 statków, która miała na początek przywieźć 50 tys. t kryla, oraz rozbudowę przemysłu spożywczego o nowe moce produkcyjne, służące specjalnie do przetwarzania organizmów morskich. Zakładano, że wraz z rybami będzie się ich poławiać w latach 90. ponad 900 tys. t rocznie. Ale smaku kryla, mimo daleko zaawansowanych przygotowań, obywatele PRL nie poznali. Komisja Planowania przy Radzie Ministrów musiała spojrzeć prawdzie w oczy i uznać, że „samodzielne zagospodarowanie zasobów kryla przekracza obecne możliwości materialne i finansowe gospodarki”. Postulowano, by nieuniknione rozczarowanie konsumentów (o antarktycznych projektach było już głośno) złagodzić obietnicą jego sukcesywnej realizacji w dalszej przyszłości i we współpracy z ZSRR. W 1990 r. polska flota rybacka złowiła tylko 430 tys. t „organizmów morskich”. Plany rybackiej ekspansji na antypodach w owym czasie okrywały się już kurzem w archiwach jak wiele innych podobnych dokumentów.
Historia PRL to również historia planów gospodarczych i daremnych zwykle prób ich realizacji. Dziś, zdani na żywioł wolnego rynku, nie zdajemy sobie już sprawy, jak mrówczej pracy wymagało utrzymywanie w ruchu gospodarki planowej, zwanej też, co bliższe jej natury, nakazowo-rozdzielczą. Nad sporządzaniem planów strategicznych pięciolatek, perspektywicznych wizji, branżowych, regionalnych, zakładowych i wielu, wielu innych trudziły się tysiące ludzi, od pralni miejskiej czy spółdzielni zabawkarskiej po zjednoczenia i ministerstwa. Wszystkie nici planistyczne zbiegały się we wszechwładnej Komisji Planowania przy RM, do której należało oprócz samego sporządzania planów analizowanie sytuacji gospodarczej, koordynacja zamierzeń innych urzędów i jednostek gospodarki uspołecznionej oraz rozdział deficytowych dóbr i surowców.
Planowanie stanowiło w owych czasach główne zajęcie absolwentów studiów ekonomicznych. Była to ekonomia specyficzna. Próżno szukać w planach z tamtej epoki takich wskaźników jak zysk czy rentowność. Również koszty, z wyjątkiem dewizowych, traktowano ze zrozumieniem. Wszystko obracało się wokół deficytowych mocy produkcyjnych i wykonawczych oraz możliwości zaopatrzeniowych, czyli dzielenia ustawicznego niedoboru. W socjalistycznej gospodarce, jak wynika z dokumentów planistycznych, nie mieliśmy nawet trącącego kapitalizmem popytu, lecz „zgłoszone zapotrzebowanie”.
Nad owym zapotrzebowaniem starano się, za pomocą instrumentów planistycznych, zapanować, a przynajmniej dokładnie je kontrolować. Komisja Planowania wydawała nawet w swoim czasie poufny biuletyn „Zeszyty Planowania Konsumpcji”. Była to dziedzina bardzo złożona. Planiści łódzcy narzekali np. na niezrozumiałe, negatywnie rzutujące na ciągłość zaopatrzenia, zachowania konsumentów, którzy przyjeżdżali do Łodzi po materiały na ubrania, choć takie same były dostępne w ich miejscach zamieszkania. Ale dla chcącego nic trudnego. W 1960 r. planowano np. wzrost spożycia nabiału w ciągu 15 lat z dokładnością do jednego jajka i jednego litra mleka (odpowiednio ze 145 do 188 sztuk i z 350 do 505 l rocznie). Nie zawsze plany były tak śmiałe. I tak przewidywano, że zakupy butów przez ludność wiejską na Lubelszczyźnie wzrosną do 1975 r. tylko z 0,52 do 0,6 pary na osobę rocznie. Nawet te skromne zamierzenia nie zostały jednak wykonane.