Świadkowie są zgodni – to była rzeź o niewyobrażalnych rozmiarach. W Jangcy, która jest przecież bardzo szeroką i potężną rzeką, pływało tysiące trupów. Stosy zwłok paliły się nad jej brzegami, a na ulicach Nankinu, kosmopolitycznego i nowoczesnego miasta z niezwykle bogatą historią, leżało mnóstwo nieuprzątniętych ciał, po których jeździły samochody. Od samego początku wiedziano, że sprawcami rzezi, do której doszło 81 lat temu, w grudniu 1937 r., byli japońscy żołnierze. Masakra w Nankinie stała się później w oczach świata jednym z głównych punktów oskarżenia przeciwko militarystycznej Japonii, tak jak Auschwitz stał się symbolem zbrodni niemieckich, a Katyń sowieckich. Choć od tej rzezi minęło już osiem dekad, niewiele wiemy o jej przyczynach, a jej prawdziwy przebieg wciąż wywołuje wiele spekulacji i domysłów. Wielką niewiadomą jest również prawdziwa liczba ofiar. Oficjalna chińska historiografia mówi o 300 tys. zabitych, ale niektórzy autorzy podwyższają ten rachunek do 430 tys. Inni obniżają go do kilkudziesięciu tysięcy ofiar, a najwięksi rewizjoniści nawet do kilkudziesięciu morderstw. To, co się wówczas zdarzyło, jest obecnie otwartą raną w relacjach chińsko-japońskich. Z tego powodu, badając prawdziwy przebieg masakry, łatwo narazić się na zarzut „negacjonizmu".
Wojna, która wybuchła przypadkiem
Wieczorem 7 lipca 1937 r. na przedmieściach Pekinu, w okolicy Mostu Marco Polo, oddział japońskiej piechoty prowadził manewry. Tuż przed północą jego dowódcy doniesiono, że zaginął jeden z żołnierzy – starszy szeregowy Kimura. Pojawiło się podejrzenie, że został porwany przez Chińczyków. Japoński dowódca zwrócił się więc do załogi chińskiego posterunku przygranicznego o prawo do przekroczenia granicy w celu poszukiwań zaginionego żołnierza. Podczas nerwowych negocjacji padły strzały. Chińczycy utrzymywali, że ogień otworzyli japońscy żołnierze, ale Japończycy twierdzili, że to do nich strzelano. Być może doszło do zupełnie przypadkowego wystrzału, być może jakiś prowokator odpalił fajerwerki – historykom nie udało się tego ustalić. Sytuacja szybko jednak wymknęła się spod kontroli. Pułkownik Renya Mutaguchi, dowódca japońskiego 1. Pułku Piechoty, wydał rozkaz do ataku odwetowego na chiński posterunek. Starszy szeregowy Kimura odnalazł się po kilku godzinach. Tłumaczył się, że zgubił w ciemności drogę do toalety. Bitwy już nie dało się jednak zatrzymać i do 31 lipca japońska armia zajęła Pekin, port Tianjin oraz pobliskie tereny.
Od września 1931 r. przejmowała ona kawałek po kawałku północno-wschodnie chińskie prowincje, a w największej z nich – Mandżurii – zbudowała marionetkowe państwo Mandżukuo. Jej plany nie przewidywały jeszcze wówczas zajęcia reszty Chin czy ich nadmorskich prowincji. Sztab Imperialny koncentrował ekspansję na północy, zamierzając zbudować tam bastion przeciwko sowieckiemu zagrożeniu. Stratedzy z armii lądowej uważali wówczas, że inwazja na pełną skalę na Chiny kłóciłaby się z ich wizją. A jednak do takiej inwazji doszło...
9 sierpnia 1937 r. na chińskim posterunku drogowym przed lotniskiem Hongqiao pod Szanghajem wpadł w zasadzkę samochód przewożący porucznika Isao Ohyamę, dowódcę stacjonującej w japońskiej koncesji w Szanghaju kompanii piechoty morskiej. Ohyama oraz jego kierowca zostali zastrzeleni przez chińskich żołnierzy. Japończycy potraktowali to jako prowokację, zwłaszcza że Chińczycy skierowali wcześniej do Szanghaju swoje dwie elitarne dywizje piechoty. Sytuacja wokół tej metropolii była napięta już na początku sierpnia – Chińczycy rozpoczęli minowanie rzeki Jangcy, a na redzie portu szanghajskiego pojawiła się japońska flota wojenna, na czele z krążownikiem „Izumo", który został zacumowany naprzeciw promenady Bund, finansowego centrum miasta. Japońskie okręty pojawiły się tam, gdyż wywiad ostrzegał wcześniej, że Chińczycy szykują prowokację i może pojawić się potrzeba ewakuacji japońskich cywilów. W Cesarskiej Marynarce Wojennej było wówczas wielu dowódców, którzy zazdrościli armii prestiżu związanego ze zdobyczami w Chinach i pragnęli wziąć udział we własnej „małej zwycięskiej wojence". Prowokacja padła więc na podatny grunt.
13 sierpnia rozpoczęły się walki w mieście, a na następnego dnia chińskie lotnictwo zaatakowało japońską flotę. Czemu doszło do takiej eskalacji? Część autorów wskazuje, że Czang Kaj-szek, przywódca Republiki Chińskiej, postanowił zagrać va banque, zmuszając japońskich agresorów do stoczenia walki w Szanghaju, metropolii częściowo zarządzanej przez cudzoziemców, mającej wielkie znaczenie dla handlu międzynarodowego. Walki toczone w „Paryżu Wschodu", na oczach tysięcy białych ludzi, w tym dziennikarskich sław i biznesowych potentatów, miały sprawić, że światowa opinia publiczna stanie po stronie Chin i zmusi Japonię do przerwania hybrydowej agresji. Jon Halliday i Jung Chang w swoim bestsellerze „Mao" wskazują jednak, że szanghajska prowokacja była dziełem generała Zhanga Zhizhonga, dowódcy 9. Grupy Armii stacjonującej wokół Szanghaju. Zhang był kryptokomunistą i sowieckim agentem, który realizował wytyczne z Kremla mówiące, że należy wciągnąć Japonię do wojny przeciwko Chinom. Wbrew rozkazom Czang Kaj-szeka ściągnął do Szanghaju najlepsze chińskie dywizje, wciągając je w walki, które doprowadziły do ich szybkiego wykrwawienia się. Zhang stracił stanowisko dowódcze już pod koniec sierpnia (w 1949 r. formalnie zdradził Republikę Chińską, jawnie opowiadając się po stronie komunistów). Okazał się agentem, który zmienił historię świata, a przy tym sprowadził ogromne nieszczęście na swój naród.