Pomimo licznych kontroli, towar z państwowych magazynów zamiast do sklepów przeciekał na targowiska. „U nas w Szczecinie kawy w sklepach nie uświadczysz, ale na czarnym rynku jest po wysokich cenach, podobnie jak proszek do prania, mydło toaletowe i pasta do zębów” – denerwował się czytelnik „Życia Gospodarczego” Żelisław Kociemba.
Rząd próbował pozbyć się nieefektywnego sposobu dystrybucji towarów i w maju 1983 roku zniósł kartki na masło i margarynę, ale wobec ogromnych problemów na rynku 1 listopada przywrócił je. Braki w zaopatrzeniu były niespotykane. W 1982 roku pokrycie rynku w tkaniny pościelowe wynosiło 22 procent, w tkaniny podszewkowe – 37 procent, w firanki – 18 procent, w rajstopy damskie – 18 procent, w pończochy – 50 procent, w obuwie gumowe i robocze – 60 procent, w obuwie filcowe – 32 procent.
Wielkie podwyżki cen w 1982 roku spowodowały spadek realnych płac o 82 procent. W Żyrardowie zakłady lniarskie płaciły tkaczkom średnio 7200 zł i nie było chętnych do pracy. W skali całego przemysłu w poszukiwaniu wyższych zarobków pracę zmieniało każdego roku 30 procent zatrudnionych. Brakowało ludzi także u największego w kraju producenta gumowców – w Stomilu Łódź. Co czwarty przeszedł na emeryturę i w zakładzie zostało 2400 osób. Nie było gumowców – na czarnym rynku kosztowały cztery raz drożej niż w sklepie. Produkcja w 1983 roku była zaplanowana centralnie na 10,6 mln par, ale zakład ledwo zrobił 8,6 mln par. Dyrekcja zachęcała ludzi do pracy talonami. Im więcej przepracowanych wolnych sobót, tym bardziej rosła szansa na wylosowanie pralki, lodówki, telewizora i zakup np. srebrnego łańcuszka, bielizny albo rajstop, które inaczej trzeba by wystać w kolejkach. Pracownice „gumówki” i tak musiały stać w kolejkach, bo np. z mięsem było coraz gorzej. – Stanęłam o trzeciej w nocy i nic lepszego nie dostałam. Była parówkowa i husarska. Wzięłam po kawałku – mówi jedna z pracownic.
Nie dość, że nie było towarów, to zaczęły znikać zakłady usługowe. W latach 1981 – 1983 wg GUS podaż usług szewskich i optycznych zmniejszyła się o przeszło 40 procent, krawieckich o ponad 30 procent, pralniczych o 27 procent, budowlanych o 25 procent. Z usług odeszło ponad 20 procent zatrudnionych. Z powodu podwyżek cen prądu o 250 procent usługi zdrożały nawet o 300 procent i stały się zbyt drogie.
Jeść nie było co, ale gdy w lipcu 1983 roku ruszył skup żywca, władze niepokoiły się, że podaż może przekroczyć zdolności przerobowe przemysłu. „Oby tylko niewiele zmarnowało się z tegorocznego urodzaju!” – kończyło informacje o skupie „ŻG”.
Rolnictwo, okrzyknięte kluczowym działem gospodarki jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych, nadal borykało się z brakiem podstawowych narzędzi. Przed zbliżającymi się żniwami władze lokalne w 1983 roku jak zwykle powołały komisje do dzielenia sznurka do snopowiązałek. Nie lepiej było w przemyśle. Władze udawały, że reformują gospodarkę, ale czyniły to wyłącznie metodami administracyjnymi. Wydajność pracy była niska i nie opłacało się jej podnosić. Główny księgowy Fabryki Przyrządów i Uchwytów w Białymstoku Kazimierz Tercjak tłumaczył na łamach „ŻG”, że aby wykonać zadania na 1982 rok: – Musimy podnieść wydajność pracy o 5 procent i zapłacić odpowiednio więcej załodze. Zwiększy to nasze obciążenie na Fundusz Aktywizacji Zawodowej o 51 mln zł, a dla załogi zostanie 3,4 mln zł. Bardziej opłaca się zwolnić część ludzi, pozostałym więcej zapłacić i nie wykonać produkcji, która w 70 procentach idzie na eksport. Dodatkowe rozgoryczenie załogi powoduje fakt, że inny zakład ogranicza zatrudnienie i produkcję, a pensje ma wyższe od naszych – mówił.