Nie będzie to łatwe. Strona niemiecka jest bardzo niechętna do współpracy. Pion prokuratorski IPN od dwóch lat czeka na dokumenty potrzebne do prowadzenia śledztwa w sprawie zbrodni z czasów powstania. Niemieckie archiwum federalne na monity nie reaguje. A czas płynie.
Reportaż można obejrzeć w programie "Reporterzy" w niedzielę o godz. 18 na TV Puls
– W mojej książeczce wojskowej była adnotacja "do specjalnego użytku". To oznaczało, że byliśmy przeznaczani do specjalnych zadań. My, czyli ci, którzy nie mieli rodzin, zostaliśmy wytypowani do zabijania Żydów, kobiet i dzieci. Miało być nam łatwiej zabijać. I do takich zadań mnie wzięli – opowiada Hans K., jeden z ostatnich żyjących członków brygady Dirlewangera, tej samej, która wzięła udział w rzezi Woli w pierwszych dniach powstania.
Nazwisko Hansa K. widnieje na liście przekazanej przez Czerwony Krzyż Muzeum Powstania Warszawskiego. Istnienie listy ujawniła "Rzeczpospolita" dwa tygodnie temu. Wzbudziła ona również zainteresowanie mediów niemieckich, ale nie tylko. Kartotekę nazwisk usiłował wyłudzić też młody człowiek ze wschodnich Niemiec. Po sprawdzeniu przez niemieckie wolontariuszki pracujące w Muzeum Powstania Warszawskiego okazał się aktywistą neonazistowskim, współpracownikiem "Deutsche Stimme" – organu prasowego kojarzonego z NPD.
"Rzeczpospolita" postanowiła odszukać osoby z listy. Część nazwisk i adresów pokrywała się z zapisami w książce telefonicznej. Zadanie było trudne, zważywszy że próba zebrania przez pracowników muzeum świadectw niemieckich żołnierzy skończyła się fiaskiem. Większość rozmówców, słysząc, o co chodzi, albo obrzucała wolontariuszy wyzwiskami, albo w najlepszym razie odkładała słuchawkę bez słowa.
Spróbowaliśmy inaczej. Mówiąca biegle po niemiecku dziennikarka "Rz", z ukrytą kamerą, przedstawiała się jako naukowiec. Ponieważ wielu członków brygady Dirlewangera trafiło do sowieckiej niewoli – losy żołnierzy niemieckich w sowieckich łagrach podawała jako temat rozmowy.
Gdybym miał zabić dziecko, odmówiłbym wykonania rozkazu - Hans K. służył u Dirlewangera
Na pierwszy ogień poszedł Hans K. Nazwisko w książce telefonicznej i adres pokrywały się z danymi Czerwonego Krzyża. Przed wojną miejscowość, w której mieszkał Hans K., była wioską w Nadrenii. Po wojnie miejscowość została włączona do metropolii, jaką jest Kolonia. Miejscowość jednak nie straciła swojego wiejskiego charakteru – w centrum na pagórku wzniesiono piękny neogotycki kościół katolicki, równe, zadbane ulice i chodniki, niewielkie, czyste domy, wokół pola uprawne. Drzwi otwiera żona Hansa K. Woła męża, który właśnie uciął sobie drzemkę w stodole na sianie. Chętnie przystaje na rozmowę o sowieckiej niewoli. O pobycie w Polsce wspomina niechętnie.
Z kartoteki Czerwonego Krzyża wynika, że Hans K. jest rówieśnikiem Mathiasa Schencka (rocznik 1926), jednego z nielicznych żołnierzy Wehrmachtu, którzy zgodzili się złożyć swoje świadectwo na potrzeby Muzeum Powstania Warszawskiego.
Opowieść Schencka jest o wiele bardziej szczegółowa. Schenck jest Belgiem, który do Wehrmachtu został wcielony przymusowo. W stosunku do Polaków ma zaś dług wdzięczności, bo choć nosił znienawidzony mundur, to właśnie Polacy uratowali mu życie. Do wojska zarówno Mathias Schenck, jak i Hans K. trafili w ten sam sposób – przez Reichs Arbeits Dienst – Służbę Pracy Rzeszy. Nawiasem mówiąc, na tej właśnie instytucji były wzorowane komunistyczne hufce pracy. Schenck trafił do hufca nieopodal Kolonii, być może tego samego, w którym służył Hans K. Po trzech miesiącach ubrania junaków zmienili na mundury w kolorze feldgrau. Mundur Hansa K. nieznacznie różnił się od munduru Schencka.
– Mundury były prawie identyczne – opowiada Tadeusz Wolfram z Warszawy, żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, który w powstaniu warszawskim walczył zarówno z żołnierzami Wehrmachtu, jak i brygady Waffen SS Dirlewangera.
Dirlewangerowcy mieli czarne wypustki i dwie błyskawice na kołnierzach. Na patkach zaś znak brygady, który budził jeszcze większą grozę niż trupie czaszki i błyskawice SS – skrzyżowane karabiny, a pod spodem granat – symbol dirlewangerowców. Trzeba przypomnieć, że dirlewangerowcy budzili grozę nie tylko wśród wrogów, ale i wśród swoich. Hermann Fegelein, szwagier Hitlera, sam będący zbrodniarzem wojennym, opowiadając wodzowi III Rzeszy o wyczynach żołnierzy Dirlewangera podczas powstania warszawskiego, stwierdził: "Mein Führer, to prawdziwe bydlaki".
Nie była to odosobniona opinia. Już po początkowych wyczynach, jakich dirlewangerowcy dopuścili się na Lubelszczyźnie, szef tamtejszego gestapo Johannes Müller nazwał brygadę plagą. Wówczas wyczyny brygady doprowadziły do postawienia kilku jej członków przed sądem.
Chodziło o gwałty ze szczególnym okrucieństwem, jakich esesmani dopuszczali się na Polkach i Żydówkach. Nie byli oni jednak sądzeni za gwałt, lecz za zhańbienie rasy. Taki paragraf był przewidziany dla Niemców, którzy mieli stosunki seksualne z podludźmi, jakimi dla nazistów byli Słowianie i Żydzi. Sam Dirlewanger był sadystą – już w latach 20. został skazany za gwałt na nieletniej. Podczas stacjonowania brygady w Lubelskiem Dirlewanger miał młodą żydowską kochankę. Kiedy usłyszał, że grozi mu proces za zhańbienie rasy, chcąc pozbyć się świadka, zabił ją zastrzykiem strychniny. Uniknął procesu dzięki protekcji swojego kompana, który doszedł do wysokiego stanowiska w centrali SS. Znali się z czasów freikorpsów, gdy walczyli z Polakami biorącymi udział w powstaniu śląskim.
Sadystyczne gwałty na Polkach były znakiem rozpoznawczym dirlewangerowców podczas rzezi Woli. – Widziałem jednego z nich, jak gwałcił Polkę na stole. Pod koniec wyjął nóż, rozpłatał jej brzuch i klatkę piersiową aż do gardła – opowiada na nagranym dla Muzeum Powstania Warszawskiego świadectwie o swojej służbie w Warszawie Mathias Schenck.
W 1940 roku naziści dbali jeszcze o pozory, usiłując wmówić światowej opinii publicznej, że okupacja Polski ma cywilizowany charakter. Dlatego po wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim dirlewangerowcy zostali wysłani na wschód – na tereny dzisiejszej Białorusi. Tu już świadomi całkowitej bezkarności mogli sobie pozwolić na wszystko. – Na Białorusi członkowie brygady świetnie się bawili, pijąc, gwałcąc i mordując. Dowództwo zawarło z nimi umowę: wykonujecie rozkazy i możecie robić, co chcecie – mówi Christian Ingrao, dyrektor paryskiego Instytutu Historii Współczesnej, autor monografii "Czarni łowcy – Brygada Dirlewangera".
Byli skierowani do zwalczania partyzantki, ale ich specjalnością były rozprawy z ludnością cywilną pod pozorem tego, że pomaga ona leśnym. Palenie żywcem kobiet i dzieci w stodołach, masowe egzekucje, gwałty – to typowe wyczyny "bojowe" dirlewangerowców z tamtego okresu. Z czasem, kiedy sowiecka partyzantka okrzepła, a wyczyny dirlewangerowców spowodowały powszechną nienawiść do Niemców, "walki" esesmanów stały się trudniejsze, bo przeciwnikiem nie były już kobiety i dzieci, ale coraz lepiej uzbrojeni. Straty dirlewangerowców zaczęły rosnąć. Ale był to przedsmak tego, co czekało ich w Warszawie.
Tymczasem Matthias Schenck został przydzielony do szturmowego batalionu saperów. Hans K. trafił do brygady specjalnej. – Tak naprawdę do wojny przygotowywano nas zaledwie przez tydzień. Mieliśmy takie duże karabiny jeszcze z pierwszej wojny światowej do ćwiczenia. W magazynie amunicja leżała obok siebie i się ocierała, to powodowało eksplozje, bywały ofiary śmiertelne – wspomina Hans K. Twierdzi, że w brygadzie znalazł się przez przypadek – został tam wcielony zamiast do Wehrmachtu. Christian Ingrao, czytając zapisy w kartotece, powątpiewa w tę wersję. – Przed powstaniem warszawskim, w sierpniu, brygada składała się z 6500 osób. Dopiero po powstaniu, we wrześniu i październiku, zaczęła przymusowo rekrutować żołnierzy Wehrmachtu. Na ogół wysyłano do brygady Dirlewangera ludzi winnych gwałtu lub morderstwa. Ten pan nie mógł więc być tym niewiniątkiem, za które się podaje – mówi "Rz" Ingrao.
Kiedy brygadę formowano w 1940 r., większość jej członków stanowili kłusownicy, którzy byli stosunkowo dobrym materiałem na żołnierzy. W brygadzie panowało nawet pewne współzawodnictwo strzeleckie. Za najlepszego uchodził ten, kto z największej odległości kładł trupem człowieka strzałem w głowę. Mathias Schenck wspomina, że ta swoista rywalizacja w polowaniu na ludzi przetrwała do powstania. – Widziałem małą dziewczynkę, która zmierzała w kierunku naszych pozycji. W pewnym momencie jeden z dirlewangerowców podniósł broń do oka i strzelił. Dziewczynce dosłownie rozerwało głowę. "Świetny strzał, no nie?" – zwrócił się do mnie. "Nie dożyjesz końca wojny" – powiedziałem mu. Kilka dni potem nie żył – opowiada Schenck.
Dirlewangerowcy mieli specyficzne poczucie humoru. – Przy naszych pozycjach kręcił się chłopak, inwalida bez jednej nogi. Pomagał nam mimo niepełnosprawności, skacząc na jednej nodze. Pewnego razu dirlewangerowcy włożyli mu niepostrzeżenie do chlebaka dwa odbezpieczone granaty i kazali skakać do pobliskiej kępy drzew. Chłopak myślał, że to zabawa, bo ci zbrodniarze śmiali się i krzyczeli: "schneller, schneller". Po chwili został rozerwany na strzępy, ku jeszcze większej uciesze tych drani – opowiada Schenck.
Kiedy brygada dirlewangerowców trafiła do Warszawy, składała się w większości już nie z kłusowników, ale z przestępców. – Dla wielu skazanych na długoletnie kary była to jedyna szansa wyjścia na wolność z obozów koncentracyjnych. A niektórzy byli w nich od pierwszej połowy lat 30. Nie byli to sami mordercy i gwałciciele, wśród członków brygady byli również ci, co np. notorycznie uchylali się od pracy – opowiada niemiecki historyk Andreas Mix z Berlina badający m.in. dzieje KL Warschau.
Tuż przed powstaniem brygada została zasilona więźniami specjalnego obozu koncentracyjnego nieopodal Gdańska. Był on przeznaczony dla przestępców z Wehrmachtu i SS, którzy dopuścili się zbrodni. Dla brygady byli cennym nabytkiem, bo nie trzeba było ich szkolić wojskowo, tylko można było ich skierować bezpośrednio do walki. Wszyscy członkowie brygady Dirlewangera mieli obietnicę władz SS, że ich czyny sprzed wcielenia do brygady zostaną puszczone w niepamięć, jeśli dokonają czynów, które sprawią, że zasłużą na Krzyż Rycerski II klasy. Ciekawostką jest fakt, że pewną część członków brygady stanowili ludzie osadzeni w obozach koncentracyjnych za przynależność do partii komunistycznej. Właściwie jedyną kategorią Niemców osadzonych w obozach koncentracyjnych, która nie mogła trafić do brygady, byli przestępcy seksualni – jednak tylko ci, którzy dopuścili się czynów homoseksualnych. Gwałciciele kobiet i dziewczyn byli przyjmowani w szeregi bez zastrzeżeń.
Tadeusz Wolfram wspomina o jeszcze jednym szczególe, który pozwolił odróżnić dirlewangerowców od członków pozostałych formacji. – Kiedy oglądaliśmy trupy zastrzelonych niemieckich żołnierzy, odkryliśmy, że część z nich ma na łyso wygolone głowy. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że mamy do czynienia z bandą kryminalistów. Normalni żołnierze Wehrmachtu głów nie golili – opowiada.
Hans K. o pobycie w Polsce opowiada mniej chętnie niż o sowieckiej niewoli. – Po szkoleniu zostaliśmy przekazani SS. Ta formacja nazywała się brygada Dirlewangera. Wszyscy ci, którzy coś przeskrobali. Na przykład za późno wrócili z urlopu do służby – opowiada. Zapewnia, że nie miał nic na sumieniu. – Aby trafić do brygady, Hans K. musiał coś przeskrobać. Jeśli został rekrutowany w czerwcu 1944 roku, to musiał być członkiem SS lub żołnierzem Wehrmachtu, który popełnił poważne przestępstwo. Nie było to zapewne zaspanie na apel – mówi Ingrao.
Hans K. twierdzi, że nie walczył w czasie powstania i nie ma na sumieniu kobiet i dzieci. – Mimo zapisu w książeczce wojskowej "do specjalnego użytku" na szczęście nie musiałem tego zrobić, bo gdybym musiał zabić dziecko, to bym nie wytrzymał. Odmówiłbym wykonania rozkazu i nie strzelałbym – opowiada. Twierdzi, że powstanie warszawskie przeżył w Radomiu. – Brygada Dirlewangera nigdy do Radomia nie dotarła. Po upadku Warszawy były plany wysłania ich do Radomia, ale do tego nie doszło, bo wybuchło powstanie na Słowacji i brygada została tam pilnie wysłana – mówi Ingrao.
Mathias Schenck to, co działo się wówczas w Warszawie, pamięta znacznie lepiej. Jego oddział saperski poprzedzał bandytów Dirlewangera. Za zadanie mieli wysadzać zabarykadowane drzwi, kiedy dirlewangerowcy przebijali się z Woli w kierunku centrum. – Dirlewangerowcy mieli braki w uzbrojeniu. Jedyne, czego nigdy im nie brakowało, to alkohol. Zawsze byli bardzo pijani i nie mniej okrutni – wspomina Schenck.
Dzięki Schenckowi udało się odkryć nieznany wcześniej epizod z rzezi Woli. – Wysadziliśmy drzwi jednego z budynków. Zobaczyliśmy pomieszczenie pełne dzieci, wszystkie z rączkami uniesionymi w górę. Dirlewanger, którego nawet swoi nazywali rzeźnikiem, kazał je wszystkie pozabijać. Rozkazał przy tym oszczędzać amunicję i zabijać je kolbami karabinów. Krew płynęła strugami po schodach – opowiada.
Historycy powątpiewali w opowieść Schencka, twierdząc, że żadne inne źródła nie mówią o masowej rzezi dzieci w czasie walk na Woli. Dzieci były zabijane, ale razem z dorosłymi. Jednak okazało się, że na Woli była w tym czasie ochronka dla dzieci prawosławnych. Ich śmierć byłaby zapomniana, gdyż nie miały żadnych krewnych. Dirlewangerowcy zacierali też ślady, paląc zwłoki. – Trupy były układane nieraz do wysokości drugiego piętra, następnie polewane naftą i podpalane – opowiada Schenck. Jego wersja o rzezi dzieci znalazła potwierdzenie. Masakrę przeżyły dwie dziewczynki, które udawały martwe. Po rzezi wymknęły się spod zwałów trupów i uciekły. Cudem udało im się przedostać na Pragę, gdzie stały oddziały sowieckie. Zostały zabrane do Rosji, gdzie żyją do dziś. Dwa lata temu brały udział w obchodach rocznicy powstania.
Rzeź Woli, ale również Ochoty, przeraziła nawet głównodowodzącego w Warszawie Ericha von dem Bacha. Sam był zbrodniarzem, który również odpowiadał za masowe egzekucje na Wschodzie. Kazał jednak przerwać masakrę cywilów. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że wojna jest przegrana i może odpowiedzieć za ludobójstwo. Tak się jednak nie stało. Po wojnie na dowód swojej niewinności powoływał się na swój rozkaz przerwania masakry. Wolał nie wspominać, że również po tym rozkazie dochodziło do zbrodni wojennych w Warszawie. Przed polskim sądem stanął jedynie jako świadek zaopatrzony przez komunistyczne władze w list żelazny. Skazany został w Niemczech – ale nie za powstanie, tylko za udział w zabójstwie niemieckiego komunisty przed wojną.
Niestety, wiele wskazuje na to, że zbrodnie z czasów powstania mogą pozostać bezkarne.
– Procesy przeciw zbrodniarzom wojennym w Niemczech toczą się według tej samej zasady, co procesy o zwykłe morderstwo, z tą tylko różnicą, że te zbrodnie nie ulegają przedawnieniu. Trzeba udowodnić, że konkretna osoba wzięła o konkretnej godzinie udział w egzekucji osób znanych z imienia i nazwiska. Po ponad 60 latach większość świadków już nie żyje. Podobnie jest ze sprawcami – mówi historyk Andreas Mix z Berlina.
Przekonaliśmy się o tym osobiście. W Ratyzbonie, pod adresem z kartoteki, w ogródku odkryliśmy krzyż, na którym było zdjęcie i data śmierci poszukiwanego przez nas esesmana. Zmarł w ubiegłym roku. Podobnie było w Düren, gdzie żona esesmana poinformowała nas o śmierci męża. W kilku przypadkach wystąpiła przypadkowa zbieżność nazwisk. Jednak Christian Ingrao twierdzi, że do dziś żyje około 50 członków brygady i powinno się ich przesłuchać.
Nie będzie to łatwe. Strona niemiecka jest bardzo niechętna do współpracy. Pion prokuratorski IPN od dwóch lat czeka na dokumenty potrzebne do prowadzenia śledztwa w sprawie zbrodni z czasów powstania. Niemieckie archiwum federalne na monity nie reaguje. A czas płynie.
Reportaż można obejrzeć w programie "Reporterzy" w niedzielę o godz. 18 na TV Puls