Był to czas wprost wymarzony dla duchów ogarniętych przemożną wolą działania, choć niekoniecznie zrównoważonych, z gatunku takich, co nie pytają o koszty. A wśród nich błyszczy pomysłodawca desantu na Gallipoli Winston Churchill. Powiedziano o nim, że była to wielka i osobliwa machina umysłowa.
Prawda, rozmaitych talentów i energii odmówić mu nie można, również artystycznych, bo Churchill nie tylko świetnie pisał, ale też całkiem zgrabnie malował. A kiedy zgrywały się oba talenty, spod jego ręki wychodziły prawdziwe arcydzieła, np. mały traktacik o malarstwie „Painting as the pastime” – doprawdy niewiele czytałem rzeczy celniej trafiających w naturę sztuki malarskiej. Jakże znakomity byłby z niego krytyk artystyczny! Sztuka oratorska również nie była mu obca.
Chyba najgorzej było ze sztuką wojenną, ale i w tej sprawie miewał ambicje na miarę Aleksandra Macedońskiego.
Towarzyszyła temu wszakże niebywała wprost megalomania, najpewniej odziedziczona po jego nieszczęsnym ojcu Randolphie. Korespondencje Winstona z wojny burskiej wystawiają jego miłości własnej monumentalny pomnik ozdobiony ornamentami czystej grafomanii.
Za kołnierz też nie wylewał, a mówiąc ściślej – pił jak marynarz. Potrafił to jakoś kontrolować, jakkolwiek późniejsze popijawy ze Stalinem były pożałowania godne.