Miała nawet paramilitarny oddział konny, który przygotowywał się do pełnienia służby w przyszłych koloniach. Liga organizowała defilady, obchodzono nawet Dni Kolonialne. Jak wyglądały te uroczystości, można zobaczyć na zamieszczonych w „Karcie" zdjęciach.
Z kolonialnych aspiracji nic nie wyszło. Namiastką kolonizacji było jedynie polskie osadnictwo w Argentynie. Do dziś miasteczka założone przez przybyłych przed wojną Polaków nazywa się tam „polskimi koloniami".
W 1935 roku polski rząd powołał spółkę Colonizadora del Norte. Ta kupiła 50 tys. hektarów puszczy w północnej Argentynie i rozpoczęła akcję informacyjną wśród rolników. Chłopi sprzedawali swoje niewielkie gospodarstwa w Polsce i kupowali 25-hektarowe działki w Argentynie. W wyjeździe do Ameryki Południowej upatrywali poprawy swej sytuacji materialnej, wielu chciało też uciec przed zbliżającą się wojną. Nie mieli jednak pojęcia, jak ciężka praca ich czeka. Własnymi rękami musieli wykarczować hektary dżungli. Nie wiedzieli nic o argentyńskim klimacie. Do subtropików jechali z kuframi pełnymi kożuchów i pierzyn. „To, co w dzień wykarczowaliśmy – odrastało nocą. Do tego zabójczy klimat, żar, wilgoć, moskity, gady, zwierzęta atakujące ludzi. Jeżeli istnieje piekło, to my go zaznaliśmy tutaj" – wspomina w „Karcie" Stefan Wiśniewski, którego rodzina osiedliła się w Argentynie, gdy on miał dziewięć lat.
Z warunków, w jakich przyjdzie żyć polskim kolonistom, zdawał sobie natomiast sprawę polski MSZ. „Wysoce pożądaną, nieraz nieodzowną okolicznością jest posiadanie przez osadnika dość licznej rodziny" – pisali urzędnicy i zalecali, by „bezwzględnie eliminować osobniki nieprzygotowane do pracy na roli". Osadnicy w listach do polskich oficjeli skarżyli się na trudne warunki. Pisali, że mieli budować kolonię na chlubę kraju, a zostali oszukani i złapani jak mucha w pajęczą sieć. Ich potomkowie do dziś pytają, dlaczego Polska zapomniała o swoich kolonistach.