Porucznik Jan Zieleniewski z trudem łapie oddech. Jest ciemno, duszno i klaustrofobicznie. Coraz bardziej dokucza mu także złamane podczas obozowego treningu żebro. No i jeszcze ten cholerny plecak, który musi pchać przed sobą. Prawie wszystkie pakunki przygotowane przez uciekinierów przeciągnięto wcześniej za pomocą liny do baraku, w którym znajduje się wyjście z kanału. Niestety, w ostatniej chwili ktoś wpadł na pomysł przygotowania dodatkowego pakunku, który teraz trzeba własnoręcznie przepchnąć przez tunel. Złośliwy los wyznacza to zadanie por. Zieleniewskiemu. Tunel ma jedynie kilkadziesiąt centymetrów średnicy i ten niemłody już oficer ma wrażenie, że znalazł się w zakorkowanej butelce – z przodu dopływ tlenu ogranicza ciężki wór, z tyłu napiera na niego kolega, który podobnie jak on chce jak najszybciej wydostać się z podziemnej pułapki.
Zieleniewski odsuwa plecak i spogląda przed siebie. W oddali widać słaby snop światła wpadający z góry. Porucznik ocenia, że ma już za sobą ponad połowę morderczego tunelu, który w całości liczy prawie 45 m. Dodaje mu to sił. Mniej więcej po 15 minutach od momentu wczołgania się w mroczne czeluści przekopu Zieleniewski dociera do głębokiej na około 1,5 m studni, wydrążonej pod podłogą baraku. W jego stronę wyciągają się ręce kolegów, którzy dotarli tu wcześniej. Ciągną go za włosy, uszy, ramiona. Byle szybciej, byle nie tracić cennego czasu. Zieleniewski rozgląda się po pomieszczeniu, szukając swoich rzeczy. Budynek, w którym się znalazł, leży już poza główną linią drutów. Na zewnątrz jest co prawda jeszcze jedno ogrodzenie, ale Niemcy nie pilnują go już tak dobrze jak wewnętrznych zasieków. Dodatkowo wszystkie przejścia są w nim zawsze otwarte. Problem w tym, że w pobliżu stale krąży niemiecki patrol. Dlatego uciekinierzy opuszczają barak małymi grupkami i w dużych odstępach czasu.
Por. Zieleniewski dostaje jako towarzysza ppor. Dietricha. Kiedy przychodzi ich kolej i wybiegają w stronę przejścia prowadzącego ku wolności, Niemcy uruchamiają reflektor na jednej z wież strażniczych. Jakby wiedzieli o całej akcji i tylko czekali, aż zacznie się ostatni etap ucieczki, by wyłapać śmiałków, którzy rzucili im wyzwanie. Zieleniewski i Dietrich przypadają do ziemi i nieruchomieją. Czekają na najgorsze. Ale po chwili strażnicy wyłączają lampę i znikają w wartowni. Uciekinierzy oddychają z ulgą – jednak Niemcy nie są świadomi tego, co dzieje się pod ich bokiem. Zieleniewski z towarzyszem ruszają dalej. Po chwili są już na drodze prowadzącej do Warburga. Jest już po północy 20 września 1943 r. W ten zuchwały sposób z oflagu VI B w Dössel wydostaje się 47 osób. Nie minie tydzień, a większość z nich będzie martwa.
Oficerski obowiązek
Oflag w Dössel Niemcy utworzyli we wrześniu 1940 r. Jego pierwszymi jeńcami byli żołnierze francuscy i brytyjscy. Z czasem jednak przeniesiono ich w inne miejsca odosobnienia, a w oflagu VI B przetrzymywano niemal wyłącznie Polaków. Począwszy od 17 września 1942 r. zaczęły tu przyjeżdżać transporty z oficerami, podoficerami i szeregowymi (ordynansi) ze zlikwidowanego oflagu VI E Dorsten, a w dalszej kolejności z oflagów: X C Lübeck, II D Gross Born, II E Neubrandenburg, VI C Osnabrück, IV C Colditz. Dużą część jeńców stanowili oficerowie WP, którzy w 1939 r. zostali internowani w Rumunii i w ręce Niemców dostali się dopiero w 1941 r. Ogółem w Dössel przebywało do wyzwolenia 2817 polskich jeńców wojennych.
Dzień w obozie rozpoczynał się apelem, podczas którego oficerowie niemieccy sprawdzali stany ilościowe więziennych batalionów. W tym samym czasie strażnicy przetrząsali baraki w poszukiwaniu różnych przedmiotów, których jeńcom nie wolno było posiadać. Po apelu jeńcy dostawali śniadanie, do którego zawsze dodawano wywar z ziół, potocznie nazywany „lipą" lub „adolfinką. Najbardziej obrotni oficerowie starali się, aby obóz nie żył wyłącznie „pipami" (skrót od „pewien idiota powiedział"), czyli informacjami o charakterze plotkarskim. Organizowano kółka dyskusyjne, pokazy teatralne i muzyczne, wykłady z dziedziny prawa, naukę języków obcych. Oficerowie zawodowi prowadzili zajęcia z zakresu taktyki, uprawiono sport oraz... ogródki przy barakach, które pozwalały zwiększyć skromne racje żywnościowe. Funkcjonowało także nieoficjalne targowisko zwane „karcelakiem", w nieco przewrotny sposób nawiązujące nazwą do znanego warszawskiego bazaru.