Reklama

Co łaska – sakramenty i ich cena w dawnej Polsce

Dla szeregowych wiernych, poddanych bardzo powierzchownej katechezie i nierozróżniających wyraźnie religii od magii, liczyło się przede wszystkim to, by kapłan odprawiał rytuały, które ochronią ich przed gniewem Bożym oraz karą.

Publikacja: 25.09.2025 21:04

„Odpust na wsi” – obraz Franciszka Kostrzewskiego z 1866 r.

„Odpust na wsi” – obraz Franciszka Kostrzewskiego z 1866 r.

Foto: MUZEUM NARODOWE W WARSZAWIE

Fragment książki Kamila Janickiego „Dziesięcina. Prawdziwa historia kleru w dawnej Polsce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Część śródtytułów oraz skróty pochodzą od redakcji.

Z zachowanych akt wizytacji wyłania się jednoznaczny obraz. Jeśli coś mogło skłonić wyznawców do zgodnego przeciwstawienia się plebanowi, do zduszenia strachu i złożenia jawnej skargi na jego posługę, to były to przeszkody czynione przy udzielaniu sakramentów. Te uważano bowiem za absolutnie nieodzowne w relacjach z siłą wyższą. I fakt, że takie przeświadczenie utrwaliło się na polskiej wsi, można uznać za bodaj największe „edukacyjne” osiągnięcie reformy trydenckiej.

Od księdza oczekiwano więc przede wszystkim, że będzie chrzcić dzieci niezwłocznie, nawet w środku nocy, tak by nie skazywać na męki piekielne tych wszystkich maleństw, które umierały w kołyskach wkrótce po porodzie. Że będzie wyruszać bez opóźnień do chorych, a przede wszystkim – że nie będzie odmawiać spowiedzi, rozgrzeszenia i katolickiego pogrzebu. Wszystko inne to były kwestie drugo-, nawet trzeciorzędne. Każdą zniewagę i każde uchybienie można było zmilczeć, o ile tylko ksiądz robił sumiennie to, co wiązało się z założeniem stuły – zdobnej szarfy przewieszanej przez szyję, tak by jej dwa końce swobodnie opadały na piersi, obowiązkowej przy udzielaniu sakramentów i błogosławieństw.

Sakramenty – bicz na parafian

Ponieważ sakramenty i katolickie pochówki miały dla wiernych tak ogromne znaczenie, nierzadkie były przypadki, gdy księża wykorzystywali groźby ich wstrzymania, by w ten sposób wymóc zaległe daniny, ugruntować karność parafian. Wielokrotnie miał tak robić choćby XVIII-wieczny pleban Iwkowej na wschód od Krakowa, Marcin Szaniawski. Nie żył on ogółem dobrze z parafianami, nie odprawiał rytuałów z gotowością, co sprawiło, że gromada otwarcie weszła z nim w konflikt, wylewała swoje żale hierarchii. Raz ksiądz Szaniawski po prostu pogonił parafiankę, która przyszła się spowiadać – „dobywszy spod łóżka trzewika”, powiedział do niej: „lepsza podeszwa tego trzewika niżeli ty” i kazał jej się wynosić z plebanii. W tym przypadku działał za namową innego księdza. Ale już chłopu o nazwisku Kaczmarczyk przez trzy lata odmawiał spowiedzi tylko dlatego, że ten zamiast w pieniądzach przywoził księdzu meszne w ziarnie. A więc: chciał płacić daninę, nie uchylał się, ale robił to w sposób, który akurat temu plebanowi wydawał się niewygodny. Bo ziarno musiał odmierzać i potem odsprzedawać, a monety szły prosto do skarbony. Inny gospodarz, Piekarczyk, był bardziej oporny, nie oddawał dziesięciny. Ksiądz Szaniawski orzekł, że wyspowiada mężczyznę, tylko jeśli ten wpierw „upłaci choćby połowę, co winien”. Ale że to nie nastąpiło, toteż wieśniak nie otrzymał ani sakramentu pokuty, ani komunii na Wielkanoc.

Opisane podejście było z jednej strony rutynowe, nawet powszechne, z drugiej – oficjalnie zakazane. Na przykład synod diecezji przemyskiej z 1621 roku zajmował się licznymi tam przypadkami, gdy plebani odmawiali religijnej posługi tylko dlatego, że wierni „z ubóstwa nie byli w stanie oddać kościołowi dziesięcin, mesznego lub innych danin”. Ludziom nie tylko nie udzielano spowiedzi i komunii, ale w konsekwencji – nie pozwalano też grzebać ich na cmentarzu, z ceremonią. Synod orzekł, że księża posuwający się do takich kroków popełniają przestępstwo, zagroził im karą w wysokości 32 złotych polskich. Sankcja była dość sroga, odpowiadała jakimś 5 tysiącom złotych w dzisiejszych pieniądzach. Nic nie wiadomo jednak o tym, by faktycznie próbowano ją szerzej egzekwować. Zresztą ksiądz, który chciał uniknąć kłopotów, potrzebował tylko wystarać się o zatwierdzenie oficjalnej ekskomuniki. Jeśli na wiernych, którzy nie uiszczali danin rzucono klątwę, to na jej mocy tracili oni prawo wstępu do świątyni i udziału we wszelkich rytuałach. A więc też w spowiedzi, komunii czy katolickim pochówku.

Reklama
Reklama

Czym ofiara różniła się od opłaty?

Uzależnianie posługi od sumiennego oddawania danin to był mimo wszystko tylko wierzchołek góry lodowej. Fundamentalne pytanie brzmiało inaczej: czy za samo udzielanie sakramentów i błogosławieństw ksiądz może brać od wiernych środki? Z pozoru rzecz została rozstrzygnięta jednoznacznie już w średniowieczu. Ewangelia Mateusza mówiła: „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”. Na tej podstawie przyjęto, że choć ksiądz, jako robotnik winnicy pańskiej „godzien jest zapłaty swojej”, to jednak zapłata ta nie może być bezpośrednio wiązana z jego rolą szafarza łask pańskich. Wszystko to, co ksiądz czynił po założeniu stuły, miało być bezpłatne.

„Ofiara” brzmi jak kwota płacona całkowicie dobrowolnie (...) Czyli mówiąc krótko: „co łaska”. Ale tak wcale w dawnym Kościele nie było

Polskie synody doby nowożytnej wielokrotnie podkreślały, że bezpośrednio za chrzest, spowiedź, komunię czy pochówek nie wolno było żądać opłat. Raz też, na zebraniu wysokiego kleru archidiecezji gnieźnieńskiej z 1720 roku, rzecz ujęto z szerszej perspektywy, uwzględniając cały status majątkowy duchowieństwa. Przypomniano wówczas, że księża mają beneficja, z których się utrzymują, wiernym powinni więc służyć gratis. To był komentarz nietypowy, bo jednak aż zaskakująco radykalny. Zdawał się sugerować, że w związku z sakramentami w ogóle nie powinno dochodzić do przepływu środków. A przecież taki postulat zupełnie rozbiegał się z rzeczywistością.

Już w średniowieczu na dobre ugruntował się pogląd o tak zwanym prawie stuły, „iura stolae”. Zgodnie z nim za czynności, które wymagały zarzucenia na ramiona tej części szat liturgicznych, nie wolno było żądać opłaty, ale jak najbardziej można było przyjmować ofiarę. Wprawdzie, jak często tłumaczono, będącą ogólnym podziękowaniem za posługę, ale jednak powiązaną z konkretną czynnością. Tak więc: dziękowano sakiewką niby za wszystko, ale nie w dowolnym momencie, tylko akurat przy chrzcinach, ślubie albo pogrzebie.

To temat, przy którego omawianiu łatwo popełnić błąd, jeśli zda się tylko na bezpośrednie, pobieżnie odczytywane wiadomości źródeł. I jeśli nie weźmie się pod uwagę, że w kościelnej retoryce różne zwroty często mają dodatkowe dno. Oznaczają więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Podczas nowożytnych wizytacji rutynowo sprawdzano, czy księża nie pobierają opłat za posługę. I na ogół kontrolerzy sumiennie notowali, że do tego nie dochodzi, a plebani działają za darmo. We współczesnych kościelnych publikacjach często można natrafić na słowa pochwały pod adresem tych dawnych, bezinteresownych szafarzy sakramentów. To nie jest jednak ocena w pełni rzetelna, nie oddaje trafnie sytuacji. W rzeczywistości żaden wizytator sprzed wieków nie sugerował, że księża w ogóle nie przyjmowali środków w związku z „prawem stuły”. Notowano po prostu, o pozytywnie ocenionych prezbiterach, że ci ograniczali się do ofiar, nie kazali uiszczać opłat. Chodzi tu jednak jeszcze o coś więcej. Znacznie więcej.

Ofiara brzmi jak kwota płacona całkowicie dobrowolnie, z inicjatywy parafianina, w wysokości, którą ten sam ustalił. Czyli mówiąc krótko: „co łaska”. Ale tak wcale w dawnym Kościele nie było. Sprawę przed laty szczegółowo przebadał i wyłożył ksiądz profesor Henryk Karbownik. W odrębnej książce, poświęconej w całości „Ofiarom iura stolae na ziemiach polskich” przypomniał, że już sobór laterański IV, zwołany w roku 1215, orzekł, iż dawanie przez wiernych ofiar za posługę to „chwalebny zwyczaj”. I że ludzi, którzy go łamią, okazują „nieuzasadniony opór” i nie chcą płacić, należy „przymuszać”. Tak by „chwalebny zwyczaj” zawsze bez wyjątku był przestrzegany i by ksiądz dostawał dodatkowe środki, w związku z tym, co czynił po założeniu stuły. Synod, który zebrał się kilkanaście lat później we francuskim Tours, uściślił, że zwyczaj przekazywania przez wiernych „dobrowolnych datków” powinien być utrwalany i „zachowywany nawet przy pomocy kościelnych cenzur, nakładanych przez biskupów lub oficjałów na wyłamujących się spod rygorów prawa”. To nie było żadne jednostkowe zalecenie, chwilowy nurt w dysputach wysokiego kleru. Takie a nie inne rozumienie ofiar przetrwało stulecia, również w Polsce. Tak więc i u nas obowiązywało nie tylko w średniowieczu, ale i przez całą epokę przedrozbiorową. Ogólną wykładnię, skodyfikowaną przez nasze lokalne synody na początku XVII wieku, Henryk Karbownik streścił w trzech punktach:

Reklama
Reklama
  • 1. Żądanie i pobieranie przez duchownych jakichkolwiek opłat za posługi religijne zostało surowo zakazane.
  • 2. Posługi religijne spełniane przez duchownych winny być bezpłatne, lecz przyjmowanie dobrowolnych datków nie było zakazane.
  • 3. Zwyczaj dawania ofiar przez wiernych z okazji korzystania z sakramentów świętych należało podtrzymywać nawet przy zastosowaniu środków przymusu.

Tak więc ofiary były niby dobrowolne, ale… jednocześnie obowiązkowe. A za ich wstrzymanie, tak samo jak za nieuiszczanie dziesięcin, wiernych należało surowo karać. Wróćmy do akt wizytacji. Kiedy kontrolerzy notowali, że dany ksiądz nie pobierał opłat za sakramenty, mieli na myśli tylko tyle. Ksiądz nie pobierał opłat, ale jak najbardziej przyjmował ofiary. Był wręcz do tego zobowiązany dla utrwalenia „chwalebnego zwyczaju”. Co zaś odróżniało opłatę od ofiary? Kryteria nie były w żadnym razie czytelne, Tomasz Wiślicz pisze nawet, że różnicę między jedną a drugą „dostrzec potrafili tylko kanoniści”.

Czytaj więcej

Ogień, zdrada i koniec templariuszy – nowa powieść Bogusława Chraboty

Jeśli chodzi o szczegóły, to ofiara miała na przykład być zawsze udzielana po czynności, a nie przed nią, nie wolno było zawczasu negocjować jej kwoty i podpisywać jakiejkolwiek umowy, należała się nie „za coś”, ale „z okazji”, wreszcie miała też mieć „charakter zbliżony do jałmużny”. To ostatnie oznaczało tyle, że ofiary nie powinny być przesadnie wysokie. Tyle że w sytuacji, gdy negocjacje były zakazane, o tym, co jest należytą jałmużną, a co nie, decydowali po prostu sami księża. I bardzo często wyznaczali pułap, który dla wiernych był trudny do zaakceptowania. Czy nawet: niemożliwy do udźwignięcia.

Ofiary dla plebana i wikarego

Ofiary „iura stolae”, nazywane też akcydensami, w ubogich parafiach mogły stanowić bardzo poważny dodatek do całej intraty plebana. Z uwagi na ich charakter zwykle trudno oszacować, ile dokładnie ksiądz wyciągał z tego źródła. Kontrolerzy sprawdzali przecież głównie stan beneficjum, a akcydensy nie były jego częścią. W każdym razie historyk Dariusz Główka, na podstawie precyzyjnych danych ze schyłku XVIII stulecia wyliczył, że na Mazowszu typowy pleban miał z tytułu prawa stuły ponad jedną dziesiątą dochodów. W najbiedniejszych parafiach, pozbawionych majątków ziemskich, było to jednak średnio aż 23 procent! Więcej dawała tam tylko dziesięcina. Akcydensy nawet istotniejsze znaczenie miały dla wikarych. Oni otrzymywali na ogół wynagrodzenie tak niskie, że wyżyć mogli tylko dzięki „prawu stuły”. Z góry zakładano, że będą się utrzymywać dzięki zabieraniu części kwot, ofiarowywanych za sakramenty i błogosławieństwa. Tego oczekiwała hierarchia. I trudno o lepszy dowód na to, że w praktyce w ogóle nie liczono się z opcją, że ofiary istotnie mogłyby być dobrowolne, nieobowiązkowe. Bez nich przecież kler pracujący albo przymierałby głodem… albo plebani byliby zmuszeni podzielić się z zastępcami własną, beneficjalną, intratą. I na jedno, i na drugie nie zamierzano się godzić.

Nie było jednej wykładni co do tego, za co powinno się pobierać ofiary. Często przynajmniej symboliczną kwotę należało wręczyć niemal przy każdej posłudze. Tak więc ofiarowywało się na przykład grosz za kartkę pozwalającą przystąpić do spowiedzi. W drugiej połowie XVIII stulecia kwota ta odpowiadała 2-3 naszym złotym. Za całą rodzinę trzeba więc było zapłacić choćby blisko 20 złotych z 2025 roku. Dla ubogich parafian nie była to wcale suma nieistotna. Na przykład na plebana Poręby Wielkiej pod Limanową skarżono się właśnie o to, że „na Wielkanoc kartki dać nie chciał bez grosza”, i to nawet biedakom, którzy po prostu „grosza nie mieli”. Nieraz plebani zamiast pieniędzy przy spowiedzi przyjmowali zresztą dary w naturze. Fraszka XVII-wiecznego poety Adama Władysławiusza opowiadała o plebanie, który podczas powodzi rozgrzeszył wiernych, stojąc po drugiej stronie rzeki, zawołał jednak do nich, by po ustąpieniu wielkiej wody koniecznie przynieśli mu obowiązkowe „jajca” i „kołacze”. Popularny musiał być też pomysł, by w zamian za spowiedź oczekiwać od chłopów bezpłatnej pracy na księżym folwarku. W ten sposób plebani rekompensowali sobie niedobór niewolniczej siły roboczej. A problem znamy, bo przeciwko opisanemu rozwiązaniu ostro protestowała w XVIII wieku, na jednym z sejmików, chociażby szlachta województwa sandomierskiego. Święcie oburzona i równie święcie przekonana, że tylko jej wolno żądać od poddanych „daremnej” roboty.

Reklama
Reklama

Krytycznie władze duchowne spoglądały na pobieranie ofiar w bezpośrednim związku z udzielaniem komunii świętej. Podczas synodu diecezji łuckiej zwołanego w 1607 roku odnotowano, że „wielu duchownych” stawia na stopniach ołtarza tacę, tak by każdy podchodzący po opłatek zostawiał w niej oczekiwaną kwotę. Praktyka została potępiona jako zbyt bliska symonii, kupczeniu świętością, trudno jednak stwierdzić jaki wywarło to skutek. Inne spotkania wysokiego kleru wypowiadały się z kolei stanowczo przeciwko żądaniu ofiar od rodzin umierających, w związku z sakramentem chorych, wtedy zwykle określanym jako ostatnie namaszczenie. Obawiano się bowiem, że widmo opłaty zniechęci ubogich chłopów do wzywania duchowego wsparcia. Większego sprzeciwu nie prowokowały już natomiast ofiary w związku z chrztem, ślubem, pogrzebem, zapowiedziami i błogosławieństwami. W ich przypadku niesnaski budził nie sam fakt wymagania, czy wprost wymuszania, „jałmużny”. Rozchodziło się o wysokość „dobrowolnej” ofiary.

Czytaj więcej

Sukcesja apostolska pod znakiem zapytania

Wydaje się, że skala obciążeń stopniowo tylko rosła, zwłaszcza po niszczycielskich wojnach z połowy XVII wieku, które podkopały dochody plebańskich folwarków. Ksiądz profesor Jan Kracik w tym kontekście doszedł wprost do przekonania, że „pospolita chciwość” urosła do rangi „głównej wady duchowieństwa”. Niby dodał, że było tak „przynajmniej” na badanych przez niego terenach, ale te wcale nie przedstawiały się wyjątkowo. Wszędzie nabrzmiewały poważne konflikty o wysokość „dobrowolnych ofiar” i o bezwzględność okazywaną przy ich egzekwowaniu.

Koszty pochówków i pośmiertne dramaty

Najdroższe ze wszystkiego były pogrzeby. A że nie dało się ich zwykle przewidzieć, nigdy zaś też nie można było odsunąć ich w czasie, stanowiły dla wielu zwyczajnych parafian potężne obciążenie. Na przykład o wspomnianym wcześniej plebanie Poręby Wielkiej Stanisławie Podgórskim mówiono, że „od pogrzebów bez miłosierdzia darł ludzi”, w stopniu takim, że aż się chciało dołączyć do nieboszczyka w grobie, nie zaś ciułać fortunę na pochówek. Ubogim ksiądz nawet „ostatnią krowę kazał przyprowadzić, nie zważając na wychowanie dzieci i inszej mizerii”. Jego postawa zdecydowanie nie była wyjątkowa, wpisywała się w ogólną normę.

Jak podkreśla historyk Cezary Kuklo, w całym kraju, tak na wsi, jak i nawet w miastach, notowano liczne przypadki pogrzebów poza cmentarzem, „po lasach i polach”. Czasem przyczyną była ekskomunika nałożona na nieboszczyka za nieodprowadzenie dziesięciny. Z tego względu na ugorze pochowano chociażby w 1703 roku pewnego chłopa z Tenczynka; mowę zamiast plebana wygłaszał tam miejscowy leśniczy. Częściej jednak powodem desperackiego kroku była niemożność przebłagania księdza, by obniżył ofiarę lub zaniechał jej ściągania. Na wsi zmarły kończył wówczas na przykład pod płotem.

Reklama
Reklama

W Warszawie, gdzie trudno było tak rzecz rozwiązywać, zdarzało się, że trumny ludzi, których kler nie chciał pochować… były nocą podrzucane na stary cmentarz przy kościele św. Krzyża. O tym, jak rzecz przedstawiała się na ogół, pisze dosadnie Tomasz Wiślicz. Historyk ocenia, że pogrzeb najbliższego krewnego dla zwyczajnych ludzi był „dotkliwym ciosem ekonomicznym”. Chłopi, w zderzeniu z nieprzejednaną postawą plebana „oddawali krowy, bydło robocze lub konie”, nawet wyprzedawali część ziemi (o ile dziedzic na to pozwalał), ewentualnie zaciągali długi. Wszystko to robili zaś w desperackim pośpiechu, bo niezależnie od teoretycznych zasad ksiądz raczej czekał na pieniądze i dopiero potem wyruszał na cmentarz, niż zgadzał się, by ofiara, jako akt wdzięczności i jałmużny, nastąpiła już po pogrzebie. „Oznaczało to spotęgowanie osobistego dramatu i lęków o los duszy zmarłego, która przebywać miała w stanie osobliwego zawieszenia aż do czasu spoczęcia ciała w poświęconej ziemi” – dopowiada wnikliwy badacz dawnej religijności. Opóźnienie, zwłaszcza latem, groziło też oczywiście rozkładem ciała, czekającego zwykle na pochówek w chacie, blisko kuchni, zaraz obok miejsca, gdzie spali i żywili się wszyscy domownicy.

Pewien chłop z małopolskiej Lipnicy Górnej upraszał nawet w swoim testamencie księdza, by „nie turbowano” jego dzieci o koszty pogrzebu. Swoją drogą, testamenty na ogół były przelewane na papier właśnie przez kapłana lub przynajmniej pod jego okiem – poza członkami kleru trudno przecież było znaleźć na wsi ludzi sprawnie posługujących się pismem i znających jurystyczne formuły. Przy tej okazji księża chętnie przypominali umierającym, że zgodnie z pobożnym zwyczajem część majątku wypada zapisać na Kościół, albo przynajmniej warto przekazać go pod księżą kuratelę, dla dopilnowania opieki modlitewnej ze strony rodziny. Gdy nie było w domu pieniędzy ani cennych ruchomości, nieraz zapis miał charakter dłużny. Ksiądz otrzymywał prawo do ściągania zaległości od spadkobierców, co zmarłemu miało ułatwić wstęp do nieba. „Samże ksiądz na śmiertelnej pościeli przy chorym, pisarzem testamentu, sam egzekutorem. Choć więcej nie zostało, tylko jedna krowa, niech dzieci głodem pomrą, na kościół połowa”. Tak o zjawisku pisał w XVII wieku bardzo krytyczny wobec Kościoła katolickiego Wacław Potocki. Ale zagadnienie jest dobrze znane i z zachowanych dokumentów, ze ściśle potwierdzonych praktyk. Dla ilustracji przytoczmy jeszcze jedną historię: plebana Iwkowej Marcina Szaniawskiego, tego samego, który tak bezwzględnie wstrzymywał spowiedź parafianom, którzy mu się nie wypłacili. Skarżono się, że gdy wierni umierali, a brakło pieniędzy i bydła, by zrealizować ciążące na nich zapisy lub zrzucone na krewnych „ofiary”… to kazał rozbierać budynki nieboszczyka i jego rodziny, pewnie jakieś szopy czy stodoły, i przenosić je na własne grunta.

Czytaj więcej

Pierwsze konklawe. Od kiedy papieża wybierają kardynałowie?

Chłopom zdarzało się zapisywać księżom nawet ziemię. Takie akty zawsze starał się blokować i odwoływać miejscowy dziedzic, na ogół skutecznie. Trudno było mu natomiast zahamować proceder przekazywania plebanowi, zwykle właśnie przy okazji testamentów, uli z pszczołami, koni, owiec i zwłaszcza bydła. To ostatnie zdarzało się tak często, że aż zrodziła się instytucja „krów kościelnych”. Wielu plebanów miało całe stada ofiarowane w testamentach. Nie dało się ich oczywiście trzymać na plebanii, większość krów księża dzierżawili więc chłopom za odpowiedni czynsz. Jak szacował Józef Półćwiartek, zdarzały się osady, gdzie nawet 30 procent wszystkich krasul w obejściach to były właśnie „krowy kościelne”.

Od najbiedniejszych parafian nie dało się oczywiście wyciągnąć legatów, bydła, dłużnych zapisów. Oni najprędzej kończyli więc poza cmentarzem, i to mimo że prawodawstwo kościelne nakazywało ograniczać opłaty, gdy wierni żyli w ubóstwie, lub nawet zupełnie ich zaniechiwać. Dwa charakterystyczne przykłady tego, jak działo się w praktyce, przytoczył Tomasz Wiślicz. W małopolskiej Zawadzie w 1779 roku pewna Katarzyna Kuzera, sierota bez rodziny, „pod płotem Koniarczynym umierać musiała i w żyto była wrzucona”. Potem ją wprawdzie wygrzebano, ale tylko dlatego, że jednak znalazł się jakiś współczujący sąsiad i zapłacił za pochówek księdzu. Z kolei w Hłomczy pogrzeb porzuconego dziecka musiał sfinansować… miejscowy karczmarz, zresztą Żyd. „Trudno sobie zatem wyobrazić, kto, według tych duchownych, był wystarczająco ubogi, by zgodnie z biskupimi zarządzeniami pochować go za darmo” – skwitował historyk.

Reklama
Reklama

Oficjalne cenniki dobrowolnych ofiar

Biskupi, ich reprezentanci i wysoki kler zgromadzony na synodach stale powtarzali napomnienia związane z akcydensami. I tak chociażby duchowni diecezji żmudzkiej zebrani w 1639 roku wprost mówili o częstej „chciwości” i „wymuszaniu” uciążliwych kwot. Ogółem, jak wyliczył Henryk Karbownik, spośród stu trzydziestu przedrozbiorowych synodów, których akta zachowały się do naszych czasów, dobrze ponad połowa zajmowała się ofiarami „iura stolae”. Cały czas rozprawiano o dobrowolnych ofiarach, jałmużnie i wdzięczności za posługę. Ale jednocześnie, dla poskromienia przypadków „zdzierstwa” i aktów „brudnego kwestowania” o pieniądze, poza tym zaś w odpowiedzi na coraz silniejsze naciski ze strony szlachty, od końca XVII wieku zaczęto wydawać specjalne taksy. Oficjalne tabele, wyliczające oczekiwane kwoty ofiar za każdą posługę.

W XVIII wieku takie „cenniki” wprowadzono już, lub przynajmniej zapowiedziano, w niemal wszystkich polskich diecezjach. Bywały niezwykle szczegółowe. Weźmy choćby taksę wydaną w diecezji poznańskiej w 1781 roku. Zawierała aż 36 punktów, w większości odnoszących się do kwestii najbardziej drażliwej, a więc do pogrzebów.

Cena samego pochówku w świetle poznańskiego „taryfikatora” miała wynosić 1 złoty w przypadku „osoby mało znaczącej” i trzy złote, gdy chodziło o „osobę znaczną”. W dzisiejszych pieniądzach to odpowiednio 60 i 180 złotych. Przy pochówkach dziecięcych cena miała być obniżana o 50 procent. Aż 90 złotych polskich, czyli 5400 w złotówkach z 2025 roku, kosztował z kolei pochówek „w grobowcu pod kościołem”.

„U wielkanocnej spowiedzi” – reprodukcja pocztówki autorstwa Józefa Krasnowolskiego z 1909 r.

„U wielkanocnej spowiedzi” – reprodukcja pocztówki autorstwa Józefa Krasnowolskiego z 1909 r.

Foto: Muzeum Narodowe w Warszawie

Szereg zróżnicowanych opłat wiązał się z dodatkowymi świadczeniami. Kosztowało bicie w dzwony, kosztowała msza ze śpiewem, każda lampa, świeca przy katafalku, głębszy niż standardowo grób. Wymieńmy kilka przykładów:

Reklama
Reklama
  • „Jednorazowe dzwonienie trzema dzwonami” – pół złotego, czyli 30 dzisiejszych złotych, (...)
  • „Dzwonienie wielkimi dzwonami potrzebującymi więcej ludzi” – 1 złoty polski, to jest 60 współczesnych [złotych],
  • „Procesja od furtki cmentarnej ze świecą i śpiewem psalmu Miserere” – 20 groszy, a więc 40 naszych złotych, (...)
  • „Za każdą świecę jarzącą się przy katafalku podczas Mszy świętej i konduktu” – 24 grosze, czyli 48 dzisiejszych złotych.

Za gorsze, żółte świece płaciło się 15 groszy, za każdą lampę 4 grosze, za użycie całunu lub malowanego katafalku 6 groszy. 9 groszy kosztowały inne akcesoria, jak chorągwie. Tyle należało uiścić nawet, jeśli chciało się nieść w kondukcie krucyfiks. Ko- panie na cmentarzu zimą wymagało zapłacenia jednego złotego, w innych porach roku cena wynosiła 20 groszy. Za udział w mszy oraz kondukcie nawet kilku opłat wymagał organista. Poza tym każdemu księdzu trzeba było zapłacić 3 złote za „prześpiewanie trzech nokturnów z laudesami” i złotówkę za śpiew przy przemarszu na cmentarz. Łączny koszt choć trochę okazałego pogrzebu nie mógł się raczej zamknąć kwotą mniejszą niż 30 złotych polskich, a więc 1800 w dzisiejszych pieniądzach. Z kolei przy wielu świecach, dłuższej procesji, hucznych uroczystościach, licznej asyście kleru i pochówku w grobowcu cena rosła nawet do ponad 200 złotych polskich. Dzisiaj byłoby to 12 tysięcy.

Cennik ślubów nie był równie złożony. Taksa diecezji poznańskiej z 1781 roku wymieniała tylko trzy warianty ceremonii. „Osoby znaczne” płaciły 16 złotych polskich (960 w dzisiejszych pieniądzach). „Inne osoby” – 8 złotych polskich (480 w naszych złotych). Z kolei „osoby poddane” tylko 2 złote, co daje 120 dzisiejszych zło- tych. Należy jednak mieć świadomość, że dla chłopa pańszczyź- nianego nawet 2 złote to była często kwota niebagatelna. Osobne opłaty obowiązywały jeszcze za każdą z obowiązkowych zapowiedzi przed ślubem. Musiało być ich trzy i łącznie kosztowały złotówkę (60 złotych w dzisiejszych pieniądzach).

Taksa obejmowała jeszcze chrzty. Za spisanie aktu potwierdzającego sakrament w przypadku „obywateli znacznych” płaciło się 2 złote polskie (120 złotych w dzisiejszych pieniądzach). Cena dla „innych mieszkańców” wynosiła 15 groszy (a więc 30 naszych złotych). Wreszcie dla „ludności poddanej” – 6 groszy, czyli 12 złotych z 2025 roku. (...)

Z zachowanych akt wizytacji wyłania się jednoznaczny obraz. Jeśli coś mogło skłonić wyznawców do zgodnego przeciwstawienia się plebanowi, do zduszenia strachu i złożenia jawnej skargi na jego posługę, to były to przeszkody czynione przy udzielaniu sakramentów. Te uważano bowiem za absolutnie nieodzowne w relacjach z siłą wyższą. I fakt, że takie przeświadczenie utrwaliło się na polskiej wsi, można uznać za bodaj największe „edukacyjne” osiągnięcie reformy trydenckiej.

Pozostało jeszcze 98% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia Polski
Kaszpirowski, Harris i inni. Jak miliony Polaków wierzyły w cudowne uzdrowienia
Historia Polski
Bogusław Chrabota: 17 września, kiedy zdrada Polski miała wiele znaczeń
Historia Polski
Tajemnice zamku Fischhorn
rozmowa
Polski sierpień 1980 roku
Historia Polski
Powojenne życie powstańca warszawskiego
Reklama
Reklama