Fragment książki Kamila Janickiego „Dziesięcina. Prawdziwa historia kleru w dawnej Polsce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Część śródtytułów oraz skróty pochodzą od redakcji.
Z zachowanych akt wizytacji wyłania się jednoznaczny obraz. Jeśli coś mogło skłonić wyznawców do zgodnego przeciwstawienia się plebanowi, do zduszenia strachu i złożenia jawnej skargi na jego posługę, to były to przeszkody czynione przy udzielaniu sakramentów. Te uważano bowiem za absolutnie nieodzowne w relacjach z siłą wyższą. I fakt, że takie przeświadczenie utrwaliło się na polskiej wsi, można uznać za bodaj największe „edukacyjne” osiągnięcie reformy trydenckiej.
Od księdza oczekiwano więc przede wszystkim, że będzie chrzcić dzieci niezwłocznie, nawet w środku nocy, tak by nie skazywać na męki piekielne tych wszystkich maleństw, które umierały w kołyskach wkrótce po porodzie. Że będzie wyruszać bez opóźnień do chorych, a przede wszystkim – że nie będzie odmawiać spowiedzi, rozgrzeszenia i katolickiego pogrzebu. Wszystko inne to były kwestie drugo-, nawet trzeciorzędne. Każdą zniewagę i każde uchybienie można było zmilczeć, o ile tylko ksiądz robił sumiennie to, co wiązało się z założeniem stuły – zdobnej szarfy przewieszanej przez szyję, tak by jej dwa końce swobodnie opadały na piersi, obowiązkowej przy udzielaniu sakramentów i błogosławieństw.
Sakramenty – bicz na parafian
Ponieważ sakramenty i katolickie pochówki miały dla wiernych tak ogromne znaczenie, nierzadkie były przypadki, gdy księża wykorzystywali groźby ich wstrzymania, by w ten sposób wymóc zaległe daniny, ugruntować karność parafian. Wielokrotnie miał tak robić choćby XVIII-wieczny pleban Iwkowej na wschód od Krakowa, Marcin Szaniawski. Nie żył on ogółem dobrze z parafianami, nie odprawiał rytuałów z gotowością, co sprawiło, że gromada otwarcie weszła z nim w konflikt, wylewała swoje żale hierarchii. Raz ksiądz Szaniawski po prostu pogonił parafiankę, która przyszła się spowiadać – „dobywszy spod łóżka trzewika”, powiedział do niej: „lepsza podeszwa tego trzewika niżeli ty” i kazał jej się wynosić z plebanii. W tym przypadku działał za namową innego księdza. Ale już chłopu o nazwisku Kaczmarczyk przez trzy lata odmawiał spowiedzi tylko dlatego, że ten zamiast w pieniądzach przywoził księdzu meszne w ziarnie. A więc: chciał płacić daninę, nie uchylał się, ale robił to w sposób, który akurat temu plebanowi wydawał się niewygodny. Bo ziarno musiał odmierzać i potem odsprzedawać, a monety szły prosto do skarbony. Inny gospodarz, Piekarczyk, był bardziej oporny, nie oddawał dziesięciny. Ksiądz Szaniawski orzekł, że wyspowiada mężczyznę, tylko jeśli ten wpierw „upłaci choćby połowę, co winien”. Ale że to nie nastąpiło, toteż wieśniak nie otrzymał ani sakramentu pokuty, ani komunii na Wielkanoc.
Opisane podejście było z jednej strony rutynowe, nawet powszechne, z drugiej – oficjalnie zakazane. Na przykład synod diecezji przemyskiej z 1621 roku zajmował się licznymi tam przypadkami, gdy plebani odmawiali religijnej posługi tylko dlatego, że wierni „z ubóstwa nie byli w stanie oddać kościołowi dziesięcin, mesznego lub innych danin”. Ludziom nie tylko nie udzielano spowiedzi i komunii, ale w konsekwencji – nie pozwalano też grzebać ich na cmentarzu, z ceremonią. Synod orzekł, że księża posuwający się do takich kroków popełniają przestępstwo, zagroził im karą w wysokości 32 złotych polskich. Sankcja była dość sroga, odpowiadała jakimś 5 tysiącom złotych w dzisiejszych pieniądzach. Nic nie wiadomo jednak o tym, by faktycznie próbowano ją szerzej egzekwować. Zresztą ksiądz, który chciał uniknąć kłopotów, potrzebował tylko wystarać się o zatwierdzenie oficjalnej ekskomuniki. Jeśli na wiernych, którzy nie uiszczali danin rzucono klątwę, to na jej mocy tracili oni prawo wstępu do świątyni i udziału we wszelkich rytuałach. A więc też w spowiedzi, komunii czy katolickim pochówku.